Ukryta zawartość
Pani Marta chwilę stała w korytarzu i patrzyła na drzwi wejściowe.
Jej nieruchomość była całkowitym przeciwieństwem stanu umysłu.
Rozszalałe myśli kłębiły się, zupełnie bez ładu i składu.
Z dziwnego stanu wyrwał ją brzdęk tłuczonego szkła.
Odruchowo ruszyła do kuchni.
Przemek powolnymi ruchami zbierał z podłogi resztki talerza.
Terapeutka doskonale wiedziała, że chłopak znowu coś brał.
Myślała, że coś się zmieni, że dotarła do niego.
Teraz zamiast skakania z okien odurza się.
Przyklękła obok Przemka i bez słowa zaczęła zbierać odłamki.
Mieszkali razem, traktowała go jak przybranego syna.
Wiedziała, że nie powinna prowadzić dłużej jego terapii.
Musi przekierować go do jednego ze znajomych fachowców.
Jak na to zareaguje?
Przemek wyrzucił skorupy, zabrał kubek i zniknął w swojej piwnicznej otchłani.
I wtedy Pani Marta wpadła na pomysł.
Łucja poczuła lekkie szarpnięcie.
Niechętnie uchyliła ciężkie powieki.
Już od dawna nie spała tak głęboko.
Przez chwilę miała absurdalne wrażenie, że nie posiada ciała.
Zupełnie jak kostka lodu.
Miała sucho w ustach.
Rozejrzała się do dokoła.
Koło huśtawki stała ta dziwna kobieta.
- Chodź ze mną. - Powiedziała stanowczo.
- Często Pani tak rozkazuje ludziom z ulicy?
- Tylko tym, którzy tego potrzebują - pada odpowiedz skwitowana lekkim uśmiechem.
- Mówiłam, nie potrzebuję pomocy. - Dziewczyna zwlokła się z huśtawki, roztarła dłonie.
- Widzisz, tak się składa, że ja potrzebuję twojej.
Łucja położyła dłoń na klamce drzwi piwnicznych.
Chwilę się wahała.
W zasadzie miała ochotę odmówić.
Wyśmiać całą tą idiotyczną propozycję.
Ale prawda była taka, że potrzebowała jej.
Co będzie, jeśli nadal nikt jej nie będzie szukał?
Czy będzie musiała się poddać i wrócić do domu?
To dopiero będzie pożywka dla tej Wrednej Małpy.
Zacisnęła szczęki.
Niedoczekanie.
Podjęła decyzję.
Szlag by to trafił.
Nacisnęła klamkę.
Piwnica była ciemna, i ponura.
Śmierdziało trawą i cynamonem.
Ciekawa mieszanka.
Nie wiedziała, gdzie jest włącznik światła.
Powoli, z ręką na ścianie, zaczęła schodzić.
Stoję przed lustrem i gapię się w swoje odbicie.
Grzecznie, zaczesane za ucho, złote włosy.
Obrzydliwie proste.
Dlaczego nie mogą się kręcić?
Chciałabym mieć urocze loki.
Albo chociaż miękkie fale.
A figę.
Proste jak drut.
Do tego jasna cera.
Wzdycham.
W czarnym wyglądam strasznie smutno.
Pewnie dobrze, w końcu to pogrzeb.
Do łazienki wchodzi Flo rzucając mi bezradne spojrzenie.
W dłoni trzyma krawat.
- Właściwie nie wiem, po co my tam idziemy. Nie wolałabyś zostać w domu?
- Może i bym wolała.. - Przyznaję niechętnie.
Biorę od niego krawat.
Staję na palce i zarzucam mu na szyję.
Zawiązuje i poprawiam kołnierzyk.
Na chwilę tonę w tym zielonym spojrzeniu.
Obejmuje mnie i całuje.
Wtulam się.
Zupełnie nie chce mi się iść na żaden pogrzeb.
Jestem zmęczona czarnymi myślami.
Dręczącym niepokojem.
Tutaj, w jego ramionach jest dobrze.
Myśli płyną łagodnie, a mnie ogarnia spokój.
Florek, moja bezpieczna przystań.
Wzdycham cicho, kiedy zachłanniej mnie do siebie dociska.
W domu jest cicho.
W piwnicy sączy się dziwna muzyka.
Jakaś playlista bez ładu i składu.
Łucja kładzie się na rozbebeszonym łóżku.
- Motyw przewodni: szajba.
Patrzy na buteleczki po Acodinie.
Czuje złość.
Obrzydzenie.
Pogardę.
Nie rozumie jak, na własne życzenie można sobie marnować życie?
Jest tyle rzeczy do zrobienia.
Jak można tak po prostu się poddać?
Być tak słabym.
W dodatku on nie jest sam.
Są ludzie, którym zależy.
Westchnęła.
Wielki, czerwony zegar wskazywał godzinę drugą.
Ma jeszcze trochę czasu.
Zwija się w kłębek i nakrywa kocem.
Można się troszkę przespać.
Budzą ją ciężkie kroki.
Siada i śledzi wzrokiem schodzącego w dół chłopaka.
W świetle widać szarą skórę, tłuste włosy, przygarbioną sylwetkę.
Chłopak patrzy na nią.
Wygląda jakby sobie usiłował coś przypomnieć.
Ciekawe, czy nadal jest naćpany.
- Acodin, naprawdę? - Łucja pyta pobłażliwie.
Garść słów bez znaczenia.
Wymiana banałów.
Ślizganie się po powierzchni.
A ona już wie, że chce zajrzeć do środka.
Śmieszne.
Patrząc na niego czuje tylko odrazę.
Zupełnie jej nie zależy.
Zbiera się z łóżka i zostawiając tego nieudacznika na pufach wychodzi.
"Biedny ja, świat mnie nie kocha, strzelę sobie syropu".
Łucja zajrzała do kuchni.
Myślała intensywnie.
Znała takich ludzi, jak ten tam na dole.
Słowa po nich spływają.
Przebijanie się, przez tą oślizgłą powierzchnię beznadziei, nie ma sensu.
Szkoda czasu.
A Łucja czasu nie ma.
Ma za to swoje życie i decyzję do podjęcia.
I ma piętnaście lat, na swoje nieszczęście.
W kuchni siedzą Florek i ta dziewczyna.
Nie będzie im przeszkadzać.
Wraca do piwnicy.
I jeśli wcześniej miała jakieś wątpliwości, to na widok debila nabijającego lufkę, nie ma już żadnych.
Rola Łucjo.
Nakazuje sobie przyoblekając jeden ze swoich uśmiechów.
Odrzuca pasmo włosów na plecy.
Pani Marta znowu siedzi na strychu, uzbrojona w dodatkowy sweter.
Po raz ostatni zagląda do pudełka z czasów licealnych.
Przez chwilę patrzy na zdjęcie uśmiechniętej przyjaciółki.
Po raz kolejny zastanawia się, w którym momencie ją straciła.
Kiedy odrywa wzrok od fotografii, przez małe okienko dostrzega parę wychodząca z ich ogródka.
Workowata ciemnozielona kurtka i przygarbiona postać Przemka.
Zaskakujący widok.
A może to początek?
Może to właśnie jest moment, którego nigdy nie miała ona i jej przyjaciółka?
- Gdzie idziemy?- Pyta Przemek mocniej wciskając dłonie w kieszenie.
Wcale nie ma ochoty na ten spacer.
Właściwie dlaczego idzie?
- Zobaczysz. - Pada zdawkowa odpowiedz.
Wchodzą w jakieś osiedle.
Nowe bloki.
Smutne podwórka.
Jakie to dziwne, że na tych nowych nigdy nie ma trzepaków.
Jakby trzepak był symbolem jakiejś minionej epoki.
Zła osiedlowego.
Niechcianych zgromadzeń "tej złej młodzieży".
Łucja uśmiecha się pod nosem.
- Dlaczego ja właściwie idę z tobą? - Usiłuje przypomnieć sobie chłopak.
Dziewczyna przewraca oczami, ale on tego nie widzi, idąc za nią.
Wchodzą do budynku.
- Obiecałam ci, że po tym spacerze dostaniesz ode mnie butelkę Acodinu.
Jeśli będziesz chciał.
- A tak. - Zgadza się Przemek.
Jeśli będzie chciał. Idzie za nią na klatkę schodową.
Dlaczego miałby nie chcieć?
Zupełnie nie rozumie o co jej chodzi.
Dziesięć stopni.
Dwadzieścia.
Następne.
Otumanienie nie pozwala mu jednocześnie liczyć i myśleć o celu podróży.
Czuje się, jakby nie należał do tego świata.
Podróżuję poza światem- duma z zadowoleniem.
Nic do niego nie dociera.
Właściwie skąd wzięła się ta dziewczyna?
Nagły podmuch zimnego wiatru działa jak policzek.
Zaskoczony rozgląda się.
Są na dachu.
Rozgląda się ciekawie.
Widać dachy sąsiednich budynków.
Nie są wysokie.
Zatrzymuje się niedaleko krawędzi.
Łucja stoi z rękami w kieszeniach i patrzy w dół.
Przez chwilę, jej twarz jest jakby odmieniona.
Ale nim Przemek zdaje sobie z tego sprawę, pada pytanie.
- Dlaczego ćpasz?
Zdezorientowany chłopak mruga powiekami.
Przez ciężką zasłonę otumanienia, zaczyna docierać do niego absurdalność tej sytuacji.
Dziwna dziewczyna wspina się na krawędź budynku.
Robi to z tak niesamowitą gracją, że nie jest w stanie oderwać od niej spojrzenia.
Pewna siebie, twarda, a jakby nierealna.
Zaledwie kilka centymetrów od długiego lotu w dół.
Zahipnotyzowany robi kilka kroków do przodu.
Wychyla się lekko.
Ile razy chciał tak lecieć?
- Nie wiem. - Myśl wycieka przez jego usta.
Bo nie wie.
Bo jego życie jest bezsensu?
Bo nic go nie czeka.
- Nie wiesz - powtarza jak echo dziewczyna.
A w jej głowie brzmi taka odraza, że zaskoczony Przemek podrywa głowę by spojrzeć na nią.
Czarne włosy rozwiewa wiatr.
Robi kilka kroków w jego stronę.
- Nie masz nic, dla czego warto żyć?
Pytanie rzucone na wiatr, kieruje jego myśli w stronę Alicji i Florka.
Przyjaciele, czy to mało?
I pani Marta.
Są jak rodzina.
Dlaczego mu to nie wystarcza?
Dlaczego nie może być normalny?
Dlaczego jego świat nie może złapać ostrości.
Dziewczyna przykuca obok niego.
Jakim cudem nie traci równowagi?
Stopa za stopą na krawędzi.
Szczupłe nogi w obcisłych, czarnych spodniach.
Zielona kurtka łopocząca na wietrze.
I czarne oczy.
Wwiercające się w niego.
Przemek patrzy na nią, potem w dół.
Pokryty breją trawnik, jest tak daleko.
Abstrakcja.
Zimowe późne popołudnie.
Zapadający mrok.
Świszczący, lodowaty wiatr.
I ich dwoje na dachu.
Stoją i patrzą, jak powoli zapalają się światła w kolejnych oknach.
Większość nadal świeciła pustą czernią.
- Nie masz? - Ponawia pytanie, po bardzo długiej chwili milczenia.
- Co mam powiedzieć? - Wzrusza ramionami.
Nie ma odpowiedzi.
Jest za to skok pełny gracji.
Jest gwałtowne pchnięcie.
Pęd powietrza uderza go gwałtownie w twarz.
Lodowaty podmuch wyciska łzy z oczu.
Otępiały umysł budzi się gwałtownie.
Rozdzierający krzyk odbija się echem, od tych anonimowych ścian.
I nagle coś pęka.
Zimowy podmuch wypełnia jego płuca.
Ramiona rozpaczliwe młócą powietrze.
I jest myśl.
Jasna i klarowna.
"Nie chcę umierać".
Zaczepia o coś.
Palce zaciskają się na jakiejś chropowatej powierzchni.
Ciało boleśnie uderza o ścianę.
Króciutka chwila.
Wisi tak, a otartych do krwi palcach.
I jedyne, o czym jest w stanie myśleć to fakt, że nie może się poddać.
Boleśnie obite żebra nie pozwalają na głębszy oddech.
Ręce mu omdlewają.
I tak nie ma żadnych szans.
Jest pozbawiony jakiejkolwiek formy.
Ale chce żyć.
Do jasnej cholery nie podda się.
- Masz już swoją odpowiedz? - Słyszy krzyk z góry.
Pieprzona wariatka.
Zupełnie psychiczna.
Zepchnęła go.
Zepchnęła go z dachu.
Jezu!
Przecież ona chciała go zabić.
Palce ześlizgują się.
Ciepła krew spływa po ręku, do rękawa.
Nie może się poddać.
Jeszcze nic nie zrobił w swoim życiu.
Jeszcze niczego nie spróbował.
To nie może się tak skończyć.
- Nie chce umierać! - wrzeszczy tak głośno, jakby miął wypluć płuca.
Krzyczy do zdarcia gardła.
A palce się poddają, po nierównej walce.
Spada.
Leci w dół, a ostatnie co widzi, to wyprostowaną jak struna drobną sylwetkę.
Dziewczyna stoi na krawędzi, z rękoma opartymi na biodrach.
Gdyby miał jeszcze jedną szansę.
Taką ostatnią.
Malutką.
Nie zmarnowałby jej.
Koniec.
Zderzenie z rzeczywistością, która całkowicie pozbawia go oddechu.
- Rusz się, trzeba wrócić do domu, zanim zaczną się martwić.
Przemek nie jest pewny, czy dobrze słyszy.
Ten zimny, ostry ton.
Skądś go zna.
Uchyla powiekę.
W mroku ledwo dostrzega sylwetkę dziewczyny.
Patrzy na niego znad krawędzi jakiegoś metalowego kontenera.
Śmietnik.
Leży w samym środku śmierdzącego śmietnika.
ONA ZEPCHNĘŁA GO Z DACHU.
A teraz pogania?!
Siada gwałtownie i rzuca się w stronę dziewczyny.
Ból osadza go w miejscu.
Odpowiedzią na jego miotanie się jest śmiech.
Wesoły nie nieskrępowany.
- Chciałaś mnie zabić?! Ty popieprzona kretynko!
Powiem wszystko pani Marcie!
Wyciąga do niego rękę.
- Powinni Cię zamknąć!!
Wrzeszczy wściekle.
Odrzuca jej dłoń energicznym uderzeniem.
- Nie dramatyzuj, zasłużyłeś na swoją buteleczkę.
Osuwa się robiąc mu miejsce.
- W dupę wsadź sobie swoją buteleczkę! - Syczy wściekle patrząc na dziewczynę z góry.
Nie odpowiada mu.
Uśmiecha się.
Przemek ma ochotę ją uderzyć.
CO tam uderzyć, rozszarpać.
Z wściekłością odwraca się i rusza w stronę domu.
Łucja dogania go z chichotem.
Ściąga skórkę od banana z jego ramienia.
Przemek wpada do domu trzaskając drzwiami.
Ma w dupie idącą za nim dziewczynę.
Równie dobrze te drzwi mogą ją zabić.
Wpada na panią Martę.
Jej oczy rozszerzają się z zaskoczenia.
Ciekawe czy przyczyna jest mina Przemka, a raczej buchające z niego emocje.
Czy wątpliwy zapach?
Czy obierki ziemniaczane w jego włosach?
- Co się stało?- Terapeutka patrzy to na Przemka, to na dziewczynę, której czarne oczy błyszczą jakoś dziwnie.
- Ta nawiedzona wariatka zepchnęła mnie z dachu!! - Wrzeszczy Przemek.
Obierki spadają na podłogę. - Niech ją szlag!!! Idę się umyć!
Nie czekając na niczyją reakcję wbiega po schodach na górę.
Pani Marta otwiera i zamyka usta.
Zszokowana patrzy za Przemkiem, potem patrzy na rozbierającą się spokojnie Łucję.
Dziewczyna, czując na sobie jej spojrzenie, podnosi wzrok.
- Pewnym ludziom nie należy ciągle pomagać. Kolejne szanse nic dla nich nie znaczą.
Po prostu należy ich porządnie kopnąć w dupę, rozumie pani?.
Udzieliwszy tej życiowej mądrości, Łucja znika w kuchni.