Część czterdziesta trzecia 18+Maszerowali w milczeniu, wypełnionym szumem otaczającego ich lasu.
Dwóch druidów, z wyjątkowo ponurymi minami, zamykało pochód.
Karasu pogwizdywał wesoło, a Szałwia chłonął mijany krajobraz.
Tylko Ziemniak szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię.
Gorączkowo wymyślał kolejne scenariusze, które pomogłyby mu w uniknięciu wiszącej nad nim kary.
Dowódca patrolu skręcił nagle w prawo.
- Chyba nie chcesz przeprowadzić ich przez Święty Gaj? - Jeden z jego przybocznych stanął jak wryty i nieomal został zdeptany przez Karasu.
- Co za różnica? - Wzruszył ramionami druid. - I tak już stąd nie wyjdą.
Ziemniak przełknął nerwowo ślinę.
- Musimy wrócić najpóźniej jutro na obiad. - Oznajmił beztrosko Szałwia. - Pani Gibons robi niesamowite placki...
Karasu z trudem stłumił parsknięcie śmiechem.
Dowódca patrolu znowu poczerwieniał.
- Wy chyba nie zdajecie sobie sprawy z powagi sytuacji! - Syknął. - Zostaniecie...
- Spaleni na stosie? - Podsunął usłużnie Grzech.
- Żadnego palenia! - Zdenerwował się druid. - Ruszcie się.
Odwrócił się, furkocząc peleryną, i z zaciętą miną ruszył przed siebie.
Pozostali druidzi wymienili znaczące spojrzenia.
- To co robicie ze skazańcami? - Zainteresował się Szałwia.
- Nie chcemy tego wiedzieć. - Burknął Ziemniak.
- Przeciwnie, to całkiem interesujące. - Uśmiechnął się Karasu. - Zgłębianie kultury regionalnej...
- Zamknąć się! - Stracił cierpliwość dowódca.
Jego towarzysze wzdrygnęli się, ale na Gryfach nie zrobiło to żadnego wrażenia.
- Zjadłbym wędzonego węgorza. - Przyznał Karasu. - Swoją drogą ciekawe, czy Pieprz przywiezie...
- Dość. - Syknął druid, popychając zielonookiego laską.
- Trzymaj swój badyl przy sobie. - Obraził się Gryf. - Albo ci go połamię.
- Sam, osobiście dołożę do twojego kopca. - Wysyczał druid, mało zrozumiały komunikat.
- Grzebiecie żywcem? - Fioletowe oczy Szałwi rozbłysły.
W odpowiedzi oberwał w głowę laską, od najbliżej stojącego druida.
Skrzywił się rozcierając bolące miejsce.
Nie bardzo wiedział, jak powinien zareagować, nigdy dotąd nie przydarzyła mu się podobna historia.
Zerknął niepewnie na Karasu.
- Na twoim miejscu bym z nim nie zaczynał. - Powiedział dowódca gryfów niemal przyjacielskim tonem. - To Grzech, nie wiadomo, co mu do głowy strzeli.
Jeszcze pomyśli, że go zaatakowałeś.
- Dajcie spokój. - Westchnął z rezygnacją Ziemniak.
Druidzi przezornie odsunęli się od maszerującego Szałwi.
Dowódca druidów, z zaciętym wyrazem twarzy brnął przed siebie.
Najwyraźniej żałował, że wyszedł z krzaków.
Wyrzucał sobie, że nie pozbył się bezczelnych intruzów z ukrycia.
Teren od jakiegoś czasu wznosił się łagodnie, a oprócz szumu drzew, słychać było coraz wyraźniejszy, narastający hałas.
Nagle las urwał się, wyszli zza linię drzew, stając na wysokiej skarpie, z której spływał ogromny wodospad.
Drobinki wody skrzyły się w powietrzu, tworząc orzeźwiającą mgiełkę.
Otaczająca zieleń stała się jeszcze bardziej soczysta, a słońce, mimo późnej jesieni, grzało naprawdę mocno.
Karasu z przyjemnością zaciągnął się czystym, wilgotnym powietrzem.
Do diabła, w takim miejscu może być nawet więźniem.
Wakacje mu się przydadzą.
Stojący obok Ziemniak, najwyraźniej nie podzielał jego zdania, bo nerwowo przestępował z nogi na nogę.
Dowódca patrolu już ruszył w dół, po wyłożonych kamieniami stopniach, schodzących łagodnie wzdłuż stoku.
Gryfowi nie spieszyło się.
Rozglądał się ciekawie po okolicy.
A było na co popatrzeć.
> Opis dla Karasia \o/<
Za plecami mieli ścianę grubych, wiekowych drzew, których chropowata kora była gęsto poprzetykana kępkami mchu.
Ich rozłożyste korony tworzyły gęstą, zieloną osłonę przed promieniami palącego słońca. Między drzewami panoszyły się duże krzaki malin i jeżyn.
Dorodne owoce błyszczały apetycznie, zroszone mgiełką z wodospadu. Podobnie, jak soczyście zielona trawa, którą porośnięta była ziemista skarpa.
Źdźbła poruszane lekkim wiatrem, falowały niczym zielone morze. Wodospad, przypominający rozległą ścianę wody, rozciągał się daleko na zachód, gdzie skarpa opadała łagodnym łukiem,
znikając w cieniu drzew.
Promienie słońca prześwitywały przez, unoszące się w powietrzu, drobinki wody, tworząc tęczę, której koniec znikał gdzieś w wijącej się w dole rzece.
Jej krystalicznie przejrzysta woda, odbijała słoneczne światło, a cienie szybujących nad nią ptaków, mknęły po gładkiej powierzchni, by zaraz skryć się w gęstym sitowiu.
Lilie wodne, kołyszące się leniwie przy brzegach, były w intensywnie różowym kolorze.
Zachodni brzeg rzeki pokrywał biały piasek, który dalej przechodził w łąkę, pełną wysokich traw i kolorowych kwiatów polnych, które uginały się leniwie, poddając się podmuchom wiatru.
Ze skarpy można było dostrzec pasące się na łące stado saren, oraz przemykające gdzieniegdzie zające.
Wschodni brzeg zmieniono w zagajnik, w którym, w równych rzędach, rosły drzewa.
Ich liście mieniły się najróżniejszymi odcieniami od soczystej żółci, przez krwistą czerwień, aż do ognistego pomarańczowego koloru.
Poruszane wiatrem, zdawały się płonąć. Rozległe, nienaturalnie symetryczne jezioro ognia.
Wśród wątłych pni biegła wstęga białej drogi. Wiła się równolegle do koryta rzeki, gdzieś na północ.
Wschodnie zbocze skarpy ciągnęło się daleko w głąb boru, tworząc naturalną barierę, odgradzająca ten magiczny zakątek od reszty świata.
To wzdłuż niej opadały łagodnie schody, wyłożone białym kamieniem. Pozbawione jakiejkolwiek barierki z drugiej strony, zachęcały, żeby potraktować je jako idealne
miejsce do skoku w dół wodospadu. Dokładnie w środek pieniącej się burzliwie wody.
Powietrze przesycał zapach trawy, nagrzanych słońcem kamieni i rześkiej wody.
Jej drobinki osadzały się na skórze i ubraniu, promienie słońca grzały w twarz.
Zupełnie, jakby w tym magicznym zakątku, lato trwało cały rok, a słońce nigdy nie zachodziło.
Wszystko dookoła przesycała atmosfera spokoju i harmonii.
- Łał. - Westchnął Karasu.
- Tak, popatrzcie sobie, bo to wasza ostatnia przyjemność. - Mruknął dowódca druidów.
- Tu jest niesamowicie. - Oznajmił poważnie Szałwia, kiedy wreszcie ruszyli w dół po kamiennych schodach.
- Sielanka przyprawiająca o mdłości. - Burknął Ziemniak.
Na dole rozciągała się droga wysypana białym żwirem.
Im bardziej zbliżali się do płonącego zagajnika, tym bardziej w idealny obraz wkradał się jakiś dysonans.
Zadbany gaj, którego nienaturalnie równo posadzone drzewa były chore.
Pokryta pleśnią kora odłaziła od cienkich pni płatami.
Trawa wokół drzew gniła.
W powietrzu unosił się mdlący odór grzyba i zgnilizny.
Ziemniak rozglądał się z niedowierzaniem, Szałwia kichnął, a Karasu zatkał nos.
- Coś jest nie tak z tym waszym wypasionym zagajnikiem. - Mruknął przez nos.
Dowódca druidów zacisnął szczęki i przyspieszył.
- Co się stało? - Zapytał ze zgrozą Ziemniak.
W większości pni ziały pustką okrągłe otwory. Liście nad ich głowami szumiały ponuro, odcinając ciepłe promienie słońca.
Zimny wiatr smagał ich po plecach, niosąc ze sobą cuchnący odór.
Nikt mu nie odpowiedział.
Druidzi przyspieszyli, zupełnie jakby bali się, że ich też dopadnie choroba trawiąca drzewa.
Wyraźnie odetchnęli, kiedy droga wreszcie odbiła na wschód, wychodząc z zagajnika.
U podnóża wysokiej skarpy, która w tym miejscu skręcała na północ rósł las, idealnie wpasowany w łagodny zakręt urwiska.
Grube pnie drzew układały się w krąg, połączone, wysoko w górze, wiszącymi mostami, z których zwieszały się lampiony świecące, ciepłym światłem, o barwie miodu.
Każde z ogromnych drzew miało, tuż pod koroną, skupisko zielono- brązowych, okrągłych domków. W ich kolorowych okienkach tliło się takie samo, łagodne światło.
Domki zdawały się być uplecione z traw, liści i słomy. Gdzieniegdzie, z grubych gałęzi zwieszały się podobnie plecione kule.
Szałwia kręcił się w kółko, z głową zadartą wysoko.
Karasu wcale mu się nie dziwił, widok był imponujący.
Siedziba druidów naprawdę robiła wrażenie.
Oczywiście dowódca nie dał im czasu na podziwianie widoków, widać chciał się ich jak najszybciej pozbyć.
Biała droga kończyła się strzelista bramą wykutą z jasnego kamienia.
Umiejscowiona między dwoma drzewami, porośnięta zielonym pnączem, stanowiła raczej rodzaj ozdoby niż elementu fortyfikacji.
Krąg wewnętrzny, który wyznaczały grube pnie wyłożony był białymi kamieniami.
Olbrzymia, jasna przestrzeń robiła wrażenie.
Na samym środku rosła okrągła budowla.
Dokładnie takie sprawiała wrażenie. Ściany pnącz pięły się w górę, łagodnie przechodząc w dach.
W zieloną bryłę powtykano lampiony, tak, by rozświetlały całość łagodnym światłem.
Wejście przesłaniała plecionka z traw, delikatnie falująca na wietrze.
Przed budowlą, na jasnych kamieniach, odpoczywały koty.
Część z nich leżała, leniwie, zupełnie nie zwracając uwagi na przybyszy, inne siedziały, czujnie strzygąc uszami.
Kilka myło swoją lśniąca sierść, nie interesując się niczym innym.
Karasu zerknął na Ziemniaka, który przyglądał się kotom z podejrzliwym wyrazem twarzy.
Za wschodnią ścianą drzew spływał ze skarpy kolejny wodospad. Był zdecydowanie mniejszy i nie robił takiego huku, łagodnie spadając do niewielkiego jeziorka,
otoczonego białymi głazami, uszczelnionymi mchem. Wodę z niego puszczono korytem do studni koło rosnącej budowli.
To właśnie przy niej krzątało się najwięcej ludzi.
Kobiety w prostych, brązowych sukienkach napełniały kolejne wiadra wodą.
Nigdzie nie było śladu mężczyzn, czy dzieci.
W siedzibie druidów było nienaturalnie cicho.
Dowódca patrolu dał znak towarzyszom i zniknął w rosnącej budowli.
Chwilę później wychylił się, z niezbyt zadowoloną miną.
- Do środka. - Mruknął.
Karasu capnął Ziemniaka za ramię, bo druid wyglądał tak, jakby chciał dać nogę.
Drugą ręką dał po łapie Szałwi, który z ciekawością dźgał ściany budowli.
Wnętrze, wbrew oczekiwaniom, nie okazało się rozległym, okrągłym pomieszczeniem. Widać całość podzielono na ćwiartki, bo salka, do której trafili była trójkątna i nieduża.
W narożniku stał prosty, drewniany tron, z kilkoma poduszkami. Na ścianie wisiało spore lustro w złotej ramie, oprócz tego był jeszcze stary,
wydeptany dywan i stolik, na którym stało kilka opróżnionych mniej lub bardziej flaszek.
Całość dopełniał półmrok i zaduch panujący w pomieszczeniu, a także nieco zarośnięty facet, rozwalony niedbale na tronie.
Wpatrywał się w trzymany w dłoni kielich, którym kręcił powoli.
Jego zielony płaszcz leżał niedbale rzucony na podłogę, a szata, którą miał na sobie, była dość niecodzienna.
Prosta, lniana, ściągnięta w pasie sznurem konopnym, ozdobiona pstrokatym wizerunkiem kota.
Dowódca druidów odchrząknął.
- Czego znowu? - Burknął facet na tronie. - Mówiłem ci, żebyś mi nie zawracał rano głowy.
- Mamy już późny wieczór... - Zaczął druid.
Karasu zmarszczył brwi. Faktycznie, coś mu nie pasowało, w słonecznym obrazku z wodospadem.
Przecież słońce powinno już dawno zajść, a nie świecić w najlepsze...
- Przyprowadziliśmy intruzów, którzy...
- Intruzów. - Burknął facet na tronie i na chwilę przestał kręcić kielichem, z którego pociągnął potężny łyk.
Skrzywił się z odrazą i cisnął naczyniem w ścianę.
- Wiesz, gdzie ja mam twoich intruzów? Do diabła z intruzami, co ci przeszkadzają? Ukradną trochę szlamu ze Śmierdzącego Gaju? Na zdrowie.
Nawet nie można z tego gówna bimbru pędzić.
- Bimber ze szlamu? - Zdziwił się Karasu, posyłając ciekawe spojrzenie w stronę rzędu flaszek.
- Zamknij się. - Ostrzegł go syknięciem dowódca patrolu.
- Oni chcieli rozpalić ognisko w Pradawnym Borze...
- Jak zamierzaliście to zrobić? - Zainteresował się nagle facet, prostując się na tronie.
- On miał krzesiwo. - Wyjaśnił chętnie Szałwia, wskazując na Ziemniaka, który starał się nie rzucać w oczy.
Efekt wypowiedzi Grzecha był taki, że wszystkie spojrzenia skupiły się właśnie na nieszczęsnym druidzie.
- Kwitnący Ziemniak. - Facet zeskoczył z tronu i podszedł bliżej, przyglądając się uważnie Ziemniakowi. - A niech mnie, jednak żyjesz.
Nie spodziewałem się, że taka sierota da sobie radę. Nawiedzony po sam czubek nosa. Zdaje się, że jak żeś dawał nogę, to coś ze sobą zabrałeś...
Ziemniak nerwowo przełknął ślinę.
- Stary Randal z dziką ochotą zakopałby cię pod Świętym Pożal się Bogowie Gajem. - Uśmiechnął się facet z tronu.
- A gdzie jest Randal? - Zapytał słabo Ziemniak.
- Gryzie ziemię w Świętym Gaju. - Parsknął facet, wyraźnie ubawiony. - Pewnie dlatego wszystko gnije jeszcze bardziej. - Zadumał się przez chwilę.
- Zakopaliście Naczelnego Druida? - Wytrzeszczył oczy Ziemniak.
- Co ty? Oszalałeś? Z jego mocą? Sam się zakopał. Żeby drzewa ratować. Idiota.
Dowódca druidów odchrząknął.
Facet ze zniecierpliwieniem machnął ręką.
- Tak teraz ja jestem pieprzonym pustelnikiem na włościach. - Burknął. - Możecie się nie kłaniać. Swoją drogą, naprawdę nie wiedzieliście, że drzewa z Pradawnego Boru się nie palą?
- Naprawdę? - Zdziwił się Szałwia.
- Kim wy u licha jesteście?
- To może ja przedstawię. - Westchnął z rezygnacją Ziemniak, któremu jednak bardzo ulżyło na wieść o tym, że staruszek Randal go nie dopadnie. - Raziz, najwyraźniej
Naczelny druid.
- Tfu, zakała rodziny. - Uśmiechnął się szeroko facet z tronu, a potem szturchnął dowódcę patrolu w żebra. - To właśnie pomyślałeś Dorianku, prawda?
Ziemniak stłumił parsknięcie. Tak, Rzizi zdecydowanie był ostatnim, którego ktoś by chciał widzieć na tym stanowisku.
Ale cóż, odwieczna tradycja nakazywała wybór męskich potomków z określonego rodu, więc najwyraźniej nie mieli wyboru.
Póki co postanowił nie pytać, jak to się stało, że z kolejki wypadło dwóch znacznie lepszych kandydatów.
Ostatecznie lepiej obyć się bez takiej wiedzy, za to zachować głowę.
- To Karasu, dowódca Gryfów i Szałwia, Grzech Siódmy.
- Grzech od Aeszmy? - Zmrużył oczy Raziz i cofnął się lekko. - Podobno wrócił, nie?
- Jeśli masz na myśli powrót w Poczet Bogów, - Powiedział z lekkim uśmiechem Szałwia - to tak.
Naczelny druid wbił mordercze spojrzenie w dowódcę patrolu.
- Ty chciałeś ściągnąć nam na łeb samą śmierć? - Wycedził. - Do reszty ci rozum odebrało? - Przynieś beczkę z zapasów i niech podadzą jakieś żarcie.
Czym ja mam ich nakarmić? Żołędziami?
- Ale... - Zaczął niepewnie druid.
- Do diabła, na jednej nodze! I koty trzeba nakarmić. - Rzucił w stronę wychodzącego już druida. - Poważnie, ja nie wiem jakim cudem oni jeszcze nie wyginęli. - Przewrócił
oczami, kiedy Dorian opuścił rosnąca budowlę.
- Co się stało ze Świętym Gajem? - Zaryzykował pytanie Ziemniak, kiedy Raziz zaprosił ich do sąsiedniej, znacznie większej sali jadalnej, z długim, drewnianym stołem, mogącym
pomieścić co najmniej sto osób.
- A żebym to ja wiedział. - Wzruszył ramionami Naczelny druid. - Chociaż mam pewną teorię. - Spojrzał z ukosa na Ziemniaka, który przełknął nerwowo ślinę.
- Ale to tylko legenda, nie?
- Jaka legenda? - Zainteresował się Karasu, który z ulgą rozparł się na wygodnym krześle. Najwidoczniej odwykł od długich wędrówek, bo wyprawa przez Bór, dała mu w kość.
Drzwi sali otworzyły się i do środka weszło pięć kobiet.
Cztery niosły parujące misy, a ostatnia niewielką beczułkę.
Na końcu wsunęła się dziewczyna z tacą z kielichami.
- Dlaczego nie macie tu dzieci? - Zapytał Szałwia z ciekawością. - I mężczyzn?
- Dzieci o tej porze śpią, a mężczyźni są na patrolach, albo odprawiają jakieś hokus - pokus na Świętej Górze. - Mruknął Raziz. - Nie jest z nami aż tak źle.
Poczekał aż kobiety opuszczą salę i złapał w rękę pieczone udo bażanta.
- Cholerne dupki żołędne, ciągle patrzą mi na ręce, człowiek nawet nie może zjeść porządnie. - Mruknął z lubością wgryzając się w mięso. - Nic tylko jakieś
napary z liści, papki z korzonków, jakieś jagody. Czy ja, kurwa, wyglądam na królika? - Dodał wyjaśniająco na pytanie w spojrzeniu Karasu.
- Tradycja... - Zaczął Ziemniak, nakładając sobie placek dębowy i polewając go obficie potrawką z dzika.
- Jebać tradycję. - Wzniósł kielich Raziz. - Wypijmy za to. W takim towarzystwie, ten toast jest jak najbardziej na miejscu. - Uśmiechnął się paskudnie. - Dowódca
najbardziej pomylonej gildii, o której już krążą legendy, jedna z istot, która nigdy nie powinna istnieć i zbuntowany druid, który przyczynił się
do zagłady Świętego Gaju. - Upił potężny łyk i mlasnął z wyraźną przyjemnością. - No pijcie, zachęcił nieco zszokowanych towarzyszy.
Karasu przełknął bimber niespodziewając się wiele, po ludziach jedzących papki z korzeni. Jednak trunek go mile zaskoczył.
Był delikatny i orzeźwiający, jak mgiełka z wodospadu, a przy tym miał wyraźny, korzenny aromat.
- Dobre, nie? - Uśmiechnął się Raziz. - To bimber ze świętego drzewa, moja własna receptura.
- Pędzisz bimber ze świętych drzew? - Wytrzeszczył oczy Ziemniak.
Szałwia odstawił nietknięty puchar.
- Nie pijesz? - Zdziwił się Naczelny druid.
- Lepiej nie. - Pokręcił głową Szałwia. - Potem dzieją się ... dziwne rzeczy. - Dodał ciszej.
Druid roześmiał się ze zrozumieniem.
- Pędziłem. - Wrócił do pytania Ziemniaka. - Ale odkąd zaczęła się Zgnilizna, sok z drzew już się do niczego nie nadaje.
- Więc, - Wrócił do tematu Karasu. - co to za legenda?
- Legenda z której wywodzi się cała tradycja druidów. - Zaczął Raziz dolewając im bimbru. - Więc, tak... Dawno dawno temu, w Pradawnym Borze zabłądził chłopiec z tatą.
Część podań mówi, że tatuś był drwalem, stąd cała chryja, ale te ocenzurowane wersje mówią o niewinnym pastuszku, co to zapodział jakąś owieczkę.
Ja bym raczej wierzył w wersję o chciwym drwalu, którego dopadła karma. No ale mniejsza. Zatem zgubił się ten całkiem niepoczciwy człeczyna, ze swoim dzieciakiem.
Zimno, ciemno, wilki jakieś.
- Wiedziałem, że są wilki. - Mruknął Karasu.
- Pewnie, że są. - Obraził się Raziz. - Co za Bór bez wilków?
- I co? - Ponaglił go Szałwia, który zawsze był łasy na opowiastki.
- No i chytry drwal postanowił rozpalić ognisko, nie wiedział biedak, że w Borze drzewo nie płonie. Dlatego właśnie z tego drewna wytwarza się magiczne laski i różdżki.
Oczywiście potrafią to tylko druidzi. Tak czy inaczej, koleś nie dość, że ściął na nielegalu gałęzie, to jeszcze chciał ognisko robić.
Wtedy jeszcze bór zamieszkiwały te pomylone driady. Straszne histeryczki. Dopadły durnych ludzi, którzy zaczęli wiać.
Oczywiście normalnie kroku by nie zrobili, ale że to legenda, to wiali całkiem gibko. - Raziz pociągnął z kielicha. - Aż zawędrowali do Pradawnego Dębu, z którego żołędzi
wyrastają Święte Drzewa. Wyrastały znaczy. Mniejsza. Wracając do meritum, koleś wie, że nie zwieje, więc zaczyna swoje jęcząco-proszące zawodzenie do drzewa,
żeby ocaliło dzieciaka. Swoją droga ma facet tupet, najpierw porąbał drzewa i zwinął drewno, potem chciał je zjarać, a na koniec prosi o ochronę.
I żeby historia mogła się dalej toczyć, drzewo odpowiedziało, że chłopiec przeżyje, jeśli ojciec złoży ofiarę. Bo za wszystko trzeba płacić.
Ten oczywiście zaczął bredzić o złocie, ale drzewo powiedziało, że chce krwi.
Szałwia wgryzł się w placek i z zaciekawieniem przyjrzał się, co ma w środku.
- Logiczne. Najlepsze są ofiary z krwi. - Rzucił beztrosko.
- Drzewo chciało krwi, a mi żałują udźca sarniego. - Westchnął Raziz, dokładając sobie potrawki z dzika. - Wracając do tematu, drzewo zażądało, żeby ojciec oddał
życie za syna. O dziwo tak się stało. I kiedy te upośledzone driady dopadły młodego, ten już był napakowany mocą Świętego Dębu i zrobił im... znaczy dał im niezłą nauczkę.
Tak powstał Pierwszy Druid. Później, zgodnie z tradycją, jeśli dzieciak przeszedł próbę i został przyjęty przez Drzewo, jego ojciec musiał się poświęcić, żeby
chłopak mógł zostać druidem. Za każdą inicjację, a co za tym idzie, kawałek drewna ze Świętego drzewa, trzeba zapłacić. - Zakończył, wbijając wzrok w Ziemniaka.
- Nie mieliście braków w kadrach? - zainteresował się Karasu.
- No właśnie tu zaczyna się naginanie zasad. - Uśmiechnął się Raziz. - Transakcja jednorazowa, kontrakt do wygaśnięcia linii.
- Czyli za jednego ojca, każdy kolejny męski potomek mógł zostać druidem? - Podsumował Szałwia, a Naczelny druid pokiwał głową.
- Ostre nadużycie. - Przewrócił oczami Grzech. - Ja na miejscu Drzewa też bym strzelił focha.
- Ale jemu zdawało się to nie przeszkadzać. Dopiero kiedy zdążył się pewien incydent...
Ziemniak nerwowo zawiercił się na krześle.
- Kiedy pewien przybłęda postanowił przywłaszczyć sobie kawałek świętej gałęzi, którą ŚCIĄŁ, wszystko zaczęło się sypać.
- Znaczy to wina Ziemniaka? - Zdumiał się Karasu, patrząc na druida z czymś na kształt podziwu. - Wytruł cały Święty Gaj i przyczynił się do śmierci Naczelnego
Druida?
- Trzech, właściwie. - Sprostował uczynnie Razi. - Generalnie to najpierw zaczęło się od obumarcia Dębu.
- Naprawdę pasujesz do Ptysia. Jesteście zgranym duetem. - Pokręcił głową Karasu. - Zagłada i Apokalipsa. A ja naiwny jeszcze się cieszyłem, że was mam.
Ziemniak skurczył się na krześle, a Szałwia zaczął chichotać.
- Masz jeszcze Boga Zniszczenia i jego upiornych rycerzy. - Wyszczerzył zęby.
- Tylko człowiek mógł być na tyle pomylony, żeby z własnej woli władować się w taką kabałę. - Uśmiechnął się Raziz. - Stary Randal, szukał Ziemniaka wszędzie.
Oczywiście mu się nie udało, też chłop nie bardzo miał doświadczenie w takich sprawach, więc zrobił to, co mu do tego durnego łba przyszło. Złożył się w ofierze.
Potem jego dwaj synowie nie bardzo mieli inny plan na życie, więc poszli w jego ślady. No i zostawili mnie z całym tym gnijącym gównem. Czy to jest w porządku, ja się pytam?
- Zawsze też możesz schować głowę w piasek, znaczy zakopać się... - Parsknął Karasu.
- Problem w tym, że pod ziemią nie ma bimbru, a ja go naprawdę lubię. Sam rozumiesz, że w tych okolicznościach, jestem zmuszony zakopać Ziemniaka.
Druid pobladł.
Karasu zmrużył oczy, a Szałwia przestał się kiwać na krześle.
- Skąd pomysł, że na to pozwolę? - Zapytał powoli dowódca Gryfów. - Jest oficjalnie członkiem mojej gildii. Wszczynanie z nami wojny naprawdę nie leży w twoim interesie.
- Czy to groźba? - Zapytał rozbawiony Naczelny druid.
- Zaledwie ostrzeżenie. - Mruknął Karasu.
- No cóż. Ja nie mam nic do stracenia. Jedyne, na czym mi zależy, to żeby Dąb wrócił do zdrowia. A że w naszym Świecie za wszystko się płaci, gotowy jestem nawet
na wojnę. Zresztą przedłożę sytuację Radzie Magów, nie sądzę, żeby cię poparli. Wojna nie leży w TWOIM interesie. - Dodał złośliwie.
Dowódca Gryfów zacisnął zęby. Całkiem stracił dobry humor.
- Nawet ty nie jesteś na tyle pomylony, żeby z powodu jednego przybłędy wysyłać na śmierć setki ludzi. - Zakończył tryumfalnie Naczelny Druid, jednym haustem
opróżniając kielich. - Chodźcie, pokażę wam gdzie możecie się przespać, a rano zakopiemy Ziemniaka niezgody i zapomnimy o całej sprawie. Acha, i nie próbujcie uciekać
czy coś, bo w jak już pewnie zdążyliście zauważyć, nasza dolinka jest nieco specyficzna, do jutra nikt z niej nie wyjdzie. Bo taki mam kaprys.
Ptyś przysunęła się bliżej Legglę.
Skamieniała Jaga usiłowała przebić wzrokiem wszechogarniającą ciemność.
Hałas z obu stron korytarza narastał.
Powietrze przesycał coraz ostrzejszy odór krwi.
Zbili się w ciasną grupkę, z każda chwilą bardziej tracąc pewność siebie.
Co z tego, że elf był świetnym łucznikiem, jak w tym mroku nie był w stanie dostrzec nawet grotu strzały leżącej na łuku.
Co z tego, że Jaga była żywiołakiem, kiedy otaczająca ją ciemność pozbawiona była jakiegokolwiek źródła mocy.
Co z tego, że Ptyś była czarodziejką, jak mrok wysysał resztki jej mocy, uniemożliwiając rzucenie jakiegokolwiek zaklęcia.
Byli w pułapce i jedyne, co mogli zrobić to modlić się o cud.
Mrok napierał na nich z każdej strony.
Odbierał im resztki nadziei.
Nie wyjdą z tego żywi.
Elf z żalem pomyślał, że już nigdy nie zobaczy swojego wilkołaka. O ile w ogóle dane mu będzie zostać w gildii.
A jeśli nie? Co ten chłopak pocznie? Przez głowę przelatywały mu najczarniejsze scenariusze.
Rozpacz i strach zaczynały przejmować kontrolę.
Jaga nerwowo wyłamywała palce.
Już nigdy nie przytuli matki. Nie przeprosi, za te wszystkie niepotrzebne pretensje...
Muffinka wzdrygnęła się i poszperała w kieszeniach. Wyciągnęła świeczkę i krzesiwo, zapaliła cienki knot.
Z całą stanowczością odepchnęła od siebie depresyjne myśli o tym, że już nigdy nie zje muffinki z gospody i nie rozbierze Pieprza. Absurd.
Jaga i Legglę wbili osłupiałe spojrzenia w mała czarodziejkę, która ostrożnie nakapała woskiem na koniec laski, a potem przytwierdziła do niej mały kaganek.
- Świeca. - Zauważył odkrywczo elf, któremu tak oczywiste rozwiązanie nawet nie przyszło do głowy.
Przecież każdy, w ekwipunku wyprawy, ma taki niewielki kaganek.
Szybko pomacał się po kieszeniach i odpalił swoją świeczkę.
Mrok cofnął się nieco.
Podzwanianie łańcucha ustało, ale tylko na chwilę.
Z drugiej strony korytarza rozległ się mrożący krew w żyłach skrzek i seria metalicznych odgłosów.
- Przynajmniej wiadomo, że Pieprz jeszcze dycha. - Mruknął Legglę.
- Ja bym się o niego nie martwiła. - Wzruszyła ramionami Muffinka.
Wyciągnęła laskę przed siebie, chcąc oświetlić korytarz przed nimi, jednak na niewiele się to zdało.
Mrok był zwarty i kleisty niczym smoła.
Oblepiał każdy zakamarek i nie dawał się rozproszyć.
- Ki diabeł? - Mruczała niezadowolona czarodziejka, czując kolejny ubytek mocy.
Jak tak dalej pójdzie, to się może źle skończyć.
Po raz pierwszy Ptyś zaniepokoiła się.
Nigdy jeszcze nie znalazła się na krawędzi rezerw mocy, ale wiele razy słyszała mało krzepiące opowieści, o tym jakie mogą być tego konsekwencje.
Przebiegł ją dreszcz.
Po ciele rozlała się dziwna mieszanina leku i zniechęcenia.
- Już po nas. - Jęknęła Jaga.
Dokładnie w tym samym momencie, tuż przed nimi, na wysokości ich twarzy, rozbłysły żółte, gadzie oczy.
Elf niewiele myśląc cisnął w nie kagankiem.
Świeczka wykonała malownicze salto, na krótką chwilę oświetlając skryte w mroku ogromne cielsko, wyjątkowo odrażającego gada, a potem z cichym sykiem zgasła na
mokrej posadzce.
- O Bogowie... - Szepnął ze zgrozą elf.
Odruchowo naciągnął łuk.
- Stańcie za mną. - Syknął.
Czający się w mroku gad zaskrzeczał przeraźliwie.
Cuchnący wyziew z jego paszczy omiótł twarze Gryfów.
Ptyś prychnęła z odrazą.
Z drugiego końca korytarza odpowiedział mu podobny skrzek.
A potem zaległa złowroga cisza.
Przerwał ją brzdęk łańcucha i świst zwalnianej cięciwy.
Trafiony gad zasyczał wściekle i wystrzelił w stronę Gryfów.
Leggle zdążył wypuści jeszcze trzy strzały, zanim potężne uderzenie posłało go na ścianę.
Jaga niewiele myśląc skoczyła do przodu i położyła rękę na oślizgłym cielsku, zwijającego się do ataku gada.
Zaczerpnęła mocy, która w tej samej chwili ścięła ją z nóg.
Ptyś zdzieliła laską pokryty łuską pysk i w ostatniej chwili odskoczyła, umykając przed rzędami ostrych zębisk.
Została całkiem sama.
Pozbawiona możliwości czarowania.
W dodatku resztka jej mocy nieustannie wyciekała pochłaniana przez mrok.
Kręciło jej się w głowie.
Gad zaatakował ponownie, a ona nie miała siły, żeby się ruszyć.
Coś przemknęło obok ściany.
W mroku błysnęła stal.
Ptyś osunęła się na kolana.
Korytarz wypełniły odgłosy zaciętej walki.
Szczek metalu i wściekłe posykiwanie.
Podzwanianie łańcucha i człapiące, ciężkie kroki.
A chwilę później zapanowała cisza.
Muffinka z trudem uchyliła ciężkie powieki.
Laska, na której się opierała zaczęła wyślizgiwać jej się z rąk.
Wokół krążyła śmierć.
Czuła jej lodowaty oddech na skórze.
Nie było sensu walczyć.
- Muffa. - Usłyszała niby znajomy głos.
Czarodziejka skupiła wzrok na ogromnej postaci stojącej tuż obok.
- I już nigdy nie zjem muffinki pani Gibons. - Poinformowała ją żałośnie.
- Kurwa, zapomniałem o tej pieprzonej aurze. - Westchnął Pieprz, strząsając krwawy ochłap ze skrzydła.
Ptyś zachwiał się i demon złapał ją w ostatniej chwili.
Wrócił do swojej mniej pierzastej postaci i szybko tego pożałował.
Stłamszona gwałtowne moc, odezwała się bolesnym paleniem, szarpiącym wnętrze zmęczonego wojownika.
Sapnął, kiedy na chwilę zabrakło mu tchu.
Przynajmniej po ranach nie pozostał żaden ślad.
- Żyjesz? - Mruknął, potrząsając lekko Muffą.
Czarodziejka uchyliła powiekę.
- Źle mi. - Poinformowała go marudnie. - Przynieś mi różową muffinkę. I lody. Właściwie jeszcze czekolada... - Nie dokończyła, bo Pieprz pochylił się i
zamknął jej usta pocałunkiem.
Zaskoczona czarodziejka otworzyła szeroko oczy.
Demon uśmiechnął się delikatnie i pchnął moc.
Kiedy Ptyś odzyskała równowagę odepchnęła Pieprza i posłała mu pełne urazy spojrzenie.
- Co ci do łba przychodzi w takiej chwili? - Mruknęła, pocierając zaróżowiony policzek.
- Nie mam nic słodkiego. - Wyjaśnił, nie przestając się uśmiechać. - Nikt ci nie mówił, że nie powinno się balansować na skraju rezerw mocy?
- Nikt mi nie mówił, jak tego uniknąć kiedy atakuje cię mocożerna smolista ciemność.
Pieprz pochylił się nad Legglę, który już się zbierał z ziemi.
- W porządku?
- To było koszmarne doświadczenie. - Burknął elf. - Dopadła mnie jakaś totalna beznadzieja...
- To jakby moja wina. - Zmieszał się demon. - Zapomniałem o aurze.
- Debil.
- Wal się. - Błysnął kłami i pochylił się nad Jagą.
Dziewczyna oddychała z trudem i była nieprzytomna.
- Co z nią? - Zmarszczył brwi, szukając wzrokiem ran.
- Chyba chciała zaczerpnąć mocy z tej gadziny, co... - Muffinka zamilkła i odwróciła się gwałtownie w stronę korytarza, z którego zaatakowała ich przerośnięta jaszczura.
Pieprz zaklął.
- Nie możemy jej po prostu zostawić? - Spytał kusząco elf.
- Tam ktoś jest. - Powiedziała nagle Ptyś i stuknęła laską.
Tym razem kolorowe światełka rozproszyły ciemność, oświetlając smukłą sylwetkę skrytą w mroku.
Legglę naciągnął łuk.
Muffinka zacisnęła palce na lasce.
Pieprz ostrożnie dźgnął Jagę w żebra.
Postać bezszelestnie weszła w krąg światła.
Smukły wojownik o turkusowej, nastroszonej czuprynie, sięgającej mu ramion.
W dłoniach trzymał dwie cienkie klingi o srebrzystych ostrzach. Zrobił jeszcze jeden krok i schował miecze.
Jego czarne oczy utkwione były w Pieprzu, który nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
- Mam elfa i nie zawaham się go użyć! - Ostrzegła Muffinka, celując laską w wojownika. - Coś za jeden i czego chcesz?
Demon tymczasem pochylił się nad Jagą.
- Ją też masz zamiar całować? - Prychnęła pogardliwie Ptyś, na chwilę tracąc zainteresowanie obcym.
Nieoczekiwanie wizja demona całującego inną wywołała u niej złość.
- Chyba żartujesz. - Skrzywił się Pieprz, kładąc rękę na piersi niedoszłej healerki i absorbując toksyczną energię, którą żywiołaczka wessała.
Skrzywił się, kiedy szlamista trucizna wdarła się w jego wnętrze. Minęła dobra chwila, zanim udało mu się ją zneutralizować.
Dziewczyna otworzyła gwałtownie oczy.
Jej spojrzenie trafiło na dłoń demona spoczywającą na jej piersi.
Zanim Pieprz zdążył się cofnąć, zarobił siarczysty policzek.
Elf parsknął śmiechem.
- Ty pieprzony... - Wysyczała wściekle Jaga, cofając się.
- Nie ma za co. - Warknął demon, wstając gwałtownie. - Zbierajcie się. Został jeszcze jeden korytarz.
- A ten tu? - Muffinka znowu machnęła laską w stronę, stojącego nieruchomo wojownika.
- Nie machaj tym, bo jeszcze kogoś przypalisz. - Mruknął Pieprz poprawiając miecze. - Swojego pupilka nie poznajesz? Widać nadal nie nauczył się, co znaczy "zostań".
Wojownik drgnął i wykonał jakiś gest.
- I wzajemnie. - Prychnął demon, krzyżując ręce na szerokiej piersi.
Elf otworzył szeroko oczy.
- TO jest Orion?
- Na skisły kremik! Co ci się stało? - Zmartwiła się Muffinka, obchodząc wojownika dookoła. - Nie no, nadal jest nieźle, ale ja chciałam dużego, puchatego, uroczego...
Orion wykonał kilka gestów, wciąż patrząc na Pieprza.
- Zapomnij, nie mam zamiaru być twoim tłumaczem. Dałeś się podejść jak dziecko.
Wojownik zamigał energiczniej.
- Czemu on nie mówi? - Zmarszczyła brwi Ptyś.
- Bo kiedyś pyskował nie temu co trzeba. - Wyjaśnił wesoło demon.
Orion pokazał mu środkowy palec.
Elf parsknął.
Ptyś westchnęła.
- To teraz mi go zabierzesz. - Zmartwiła się.
Orion delikatnie złapał ją za rękę pokazał palcem na siebie, a potem na Pieprza i pokręcił głową.
Puścił rękę czarodziejki, wyciągnął jedno z ostrzy i przyklęknąwszy, uniósł je w kierunku Ptysia.
Muffinka zawahała się.
- Właśnie ci powiedział, że ma mnie w dupie i chce zostać twoim kundlem. Patetyczny dupek. - Wyjaśnił usłużnie Pieprz.
- Poniekąd to ty ich zostawiłeś... - Przypomniał Legglę.
- Chuja ich zostawiłem. - Zazgrzytał zębami demon. - Nie masz pojęcia o czym mówisz. - Dodał wyraźnie walcząc ze wściekłością.
On oddał wszystko, żeby ich chronić, a ci idioci dali się wyłapać jak byle kundle.
W dodatku, kiedy wreszcie udaje się ich odzyskać, każdy jeden obwinia go za to.
On też został zdradzony.
Ale starał się ich ochronić, za wszelką cenę.
A oni się na niego wypięli.
Dlatego nie miał zamiaru przekonywać Oriona. Diabeł miała rację. Jeden Grzech by wystarczył.
Trzeba było zostać przy Pożodze.
Chociaż Blik też mu się udał... No i Szałwia. Pieprz uśmiechnął się pod nosem.
Mógł się wściekać ile chciał, ale prawda była taka, że cholernie bolała go strata każdego z nich.
- I co ja mam zrobić? - Zapytała Muffinka, patrząc na niego niepewnie.
- I tak zrobisz, co chcesz, jak zawsze. - Wzruszył ramionami.
Ominął wzrokiem Jagę i skręcił w niezbadany jeszcze korytarz.
Czarodziejka poklepała Oriona po głowie.
Miał zaskakująco miękkie włosy. Spodobało jej się.
Przeczesała je palcami. Z trudem się opanowała i odchrząknęła.
- No to ten, przyjmuję twoje ee... usługi? - Rzuciła, siląc się na poważny ton.
- Chodźmy już stąd. - Westchnęła Jaga, otrzepując spodnie z błotnistej mazi. - Zanim ten zboczeniec znowu mnie zmaca.
- Uratował ci życie. - Mruknęła Muffa. - Po raz kolejny. Nie wiem po co, bo jesteś wyjątkowo głupia.
Orion schował ostrze i zamigał.
Czarodziejka pokręciła głową.
- Nie mam pojęcia, co do mnie mówisz.
- Kogo nazywasz głupią?! - Nastroszyła się Jaga.
- Drogie panie... - Jęknął elf. - Muffa idź przodem, Jaga zostań z tyłu.
- Nie wtrącaj się! - Warknęły na niego jednocześnie.
Orion uniósł brwi.
Elf podniósł dłonie w geście kapitulacji.
- Nie czerpie się z nieznanego źródła! - Burknęła Muffa.
- Nie musiałabym, gdybyś nie okazała się bezużyteczną czarodziejką!
- Bezużyteczną?! - Wściekła się Muffa. - Zaraz ci pokażę... - Podwinęła gwałtownie rękawy i wyciągnęła laskę w kierunku Jagi.
Pieprz wynurzył się z korytarza i capnął ją za rękę.
- Czy wy możecie przestać? - Wymruczał, wlokąc czarodziejkę za sobą. - Miałaś ją czegoś nauczyć, nie mordować.
Ptyś nie odpowiedziała, maszerując z zaciętą miną.
Pieprz delikatnie poprawił jej kokardę.
- Łapy przy sobie. - Burknęła bez przekonania.