Rozdział I
Gałąź drażniła parapet według woli wiatru. Krople deszczu uderzały o szkło i spływały po brudnej szybie, a gdzieś w kącie nawet dało się usłyszeć pisk szczura lub myszy. Nie te jednak dźwięki spędzały sen z oczu malca. Była już późna noc, a rodziciel chłopca nadal nie zjawił się w domu. Każdy w sytuacji, w której znajdowało się dziecko z tak okropnym ojcem byłby wniebowzięty, ale Crevan nie bywał tak krótkowzroczny. Wiedział, że ojciec wróci do chałupy (bo trudno byłoby to miejsce nazwać domem) prędzej czy później. Ba! Wiedział, że prawdopodobnie wróci przed porankiem najpewniej przemoknięty do suchej nitki, śmierdzący, zmęczony, być może zdenerwowany i z całą pewnością pijany. Tej nocy chłopak nie mógł zmrużyć oka. Bał się, że gdy zaśnie coś stanie się jego matce albo, co gorsze, siostrzyczce. Jako jedyny prawdziwy, dorosły lub nie, mężczyzna w tym miejscu Crevan czuł się w obowiązku chronić tą drugą. Za pierwszą i tak nie przepadał. Z resztą nie bez powodu - matka nigdy nie wstawiła się za dziećmi i nie obroniła ich. Nie, żeby miała jak. Ale czy Crevan miał taką możliwość? Problem pojawia się, kiedy kończy się możliwość, lecz obowiązek trwa dalej. Przed problemami się nie ucieka ot tak. Chłopak mimo swojego wieku miał świadomość zagrożenia ze strony silniejszego drapieżcy. Musiał jednak chronić tych, których kochał - dopóki miał kogo chronić. Zerknął w stronę śpiącej niespokojnym snem Jane.
Skrzypnęły schody. Kozaki uderzyły o deski w zlamanym, pijackim chodzie. Szczęknęły klucze, a po dłuższej chwili znów odezwało się skrzypiącym głosem drewno, tym razem drzwi.
- Wróssiłe... - Crevan zakląłby głośno, gdyby nie siostra leżąca na posłaniu obok. Zamiast tego zaczął się ubierać mając na uwadze ewentualną konfrontację z ojcem. - Gzzie, kuhhwa, te smahkasze? - Podłoże znów skrzypnęło rozpaczliwie i dało się słyszeć stukot butów ojca o deski. - Janeeth!
- Śpij, malutka. Ja pójdę. - Chorobliwie ciche mruknięcie nie zdziwiło Crevana. Wiedział, że siostra się o niego martwi. Być może dlatego dalej się nadstawiał.
- Młody, cho no tu! - zawołał ojciec do wychodzącego z pokoju i stającego przed drzwiami chłopaka.
- Ona śpi, zostaw ją. - Rozkładając dziecięce ramiona i mrużąc zawzięcie oczy próbował mierzyć się z ojcem. - Po Twojej ostatniej wizycie i tak ledwo się porusza! - Dłonie zacisnęły się w pięści, a stopy zaparły o podłoże. Widać było, że chłopiec się denerwuje na myśl o krzywdzie Janeth. Drapieżnik jednak nie przejął się dzielnym malcem i odpychając go na bok wtargnął do pokoju. Crevan w pędzie pchnięcia potknął się i uderzywszy o stolik stracił przytomność. Ostatnie, co widział to wchodzącego do pokoju dzieci grubego, zarośniętego, przemokniętego do suchej nitki i jeszcze bardziej znienawidzonego niż pijanego osiłka sięgającego do swoich spodni. Gdy osuwał się w ciemność przez myśl przemknęło mu, co będzie działo się następnie. Bardzo szybko przegnawszy te myśli poprzysiągł sobie, że ten znienawidzony humanoid zginie z jego ręki. Choćby miał sprzedać duszę Władcom Piekieł...
... Ocknął się kilka godzin później. W chacie panowała cisza. Widać wszyscy musieli wyjść. Cieszył się, że nie ma ojca. Nie zdziwił się spostrzegłszy, że matka wychodząc nawet go nie obudziła. Prawdopodobnie chciała uniknąć niezręcznej sytuacji z synem. Wstał i powłóczył się w stronę pokoju, by sprawdzić stan Janeth. Uchylił drzwi i spojrzał przez szczelinę. Spała. Jej policzki nadal były wilgotne, więc pewnie nie miała dużo wytchnienia. Postanowił jej nie budzić. Wszedł do pokoju i ujrzawszy krew na prześcieradle stanął jak wryty. Zagryzał dolną wargę póki nie poczuł metalicznego posmaku na języku. Nim się spostrzegł stał dysząc na zewnątrz pokoju, oparty o zamknięte drzwi. Bolały go palce, a u jego stóp leżała niewielkich rozmiarów torba, której używał na co dzień. Musiał je bezwiednie zaciskać podczas kiedy przygotowywał się nieobecny umysłem do wyjścia. Nie po raz pierwszy doznawał tego typu odczuć. Niemoc, jaką czuł chłopak na widok swojej skrzywdzonej siostry była dla niego zbyt dużym naciskiem. Z zniewolonym nienawiścią i słabością umysłem dane było mu kolejnego dnia opuścić to miejsce, by historia mogła powtórzyć się po raz kolejny. Bo w rzyć sobie mógł wsadzić swoje chęci, gdy problem przerastał jego możliwości.
Za każdym razem, kiedy chłopak czuł się przytłoczony bólem opuszczał dzień na uczelni. Tak naprawdę nie wiele można było się w niej nauczyć , a Crevan i tak nie potrzebował tutejszej edukacji, ale wizja obcowania wśród ludzi była dla niego w takie dni nie do zniesienia. Jak za każdym razem po nieprzespanej nocy i okropnym podczas niej wydarzeniu zdecydował poszukać schronienia wśród cieni drzew. W tutejszym lesie znajdowały się miejsca, o których nie wielu miało pojęcie. Przeskoczył przez obrośnięty mchem płotek stanowiący ogrodzenie chałupy i przerzucił torbę przez plecy. Ruszył, ciągnięty za nos zapachem sosny. Powiadali, że to driady wydzielają taki zapach bawiąc się między drzewami. Crevan był raczej entuzjastą spotkań z drzewami i driad starał się unikać, chociaż nie słyszał o kimkolwiek, kto widziałby driadę w tym lesie. On sam również nie miał okazji poznać driady. Być może dlatego, że był tak dobry w unikaniu tego typu spotkań. Wszedł do lasu. Najpierw depcząc po trawie, później znajdując przy butach śladową ilość liści, następnie krzaków i dalej już ściółki, gdy znalazł się wśród drzew. Te były młodsze, mniejsze. Wielkie drzewa rosły w środku lasu, gdzie brakowało słońca. Cień drzew dawał chłopakowi poczucie utraty kontaktu z światem żywym. Nigdy nie przerażała go taka wizja. Wręcz przeciwnie - doszukiwał się w niej wytchnienia i odpoczywał, tak jak teraz, siadając pod jednym z starszych drzew. Nie znał się na drzewach. Podejrzewał, kierując się liśćmi na drzewie i jego grubością, że może być to dąb. Nie miał jednak pewności. Na tym drzewie wyżłobiony scyzorykiem był jakiś symbol, którego pochodzenia nigdy się nie doszukał w żadnej z szkolnych ani własnych ksiąg. Niestarannie, jakby na szybko wyżłobiona w korze kreska przecięta w poprzek była dwiema przecinającymi się w połowie. Tym razem nie zastanawiał się kompletnie nad tym tajemniczym znakiem. Odłożył, jak zwykle, torbę na bok. Nałożył stary, znoszony mahoniowej barwy kapelusz swojego wujka (zabranego ponad dekadę temu przez jakąś okropną chorobę, nazwy której nikt nie potrafił Crevanowi powtórzyć) i zamykał oczy, wyobrażając sobie odejście z wioski i dorosłe życie. W takim życiu zawsze towarzyszyła mu siła, potęga. Nie był może silnym fizycznie mężczyzną, ale w swojej wyobraźni posiadał ogromną wiedzę. Od kiedy chłopak wziął do ręki pierwszą księgę (a konkretyzując: księgę okolicznych podań i legend spisanych ręką niejakiego "C. de Lock") pragnął zostać potężnym magiem. Tego typu człowiekiem, dla którego nie istnieją przeszkody materialności, a okowy czasu są śmieszne niczym karaluch pod kozakiem. Oczywiście miał świadomość tego, że nigdy to nie nastąpi. Chyba, że faktycznie miałby oddać duszę. A może i nawet wtedy nie. Chociaż oddanie duszy wcale nie było ostatecznością. Chętnie oddałby, jak sądził, duszę. Oczywiście, o ile ktokolwiek lub cokolwiek zechciałoby...
W oddali pod naciskiem stopy złamała się gałąź. Crevana przeszły dreszcze. W tej części lasu nie często można było spotkać w zasadzie kogokolwiek. Chłopak nigdy nie miał okazji widzieć tu żywego ducha. Przez myśl przemknęły słowa kapłana z miejscowej kaplicy o wzywaniu złego przez myśli. Zaklął tym razem w myślach i znów przeklął siebie za wzywanie licha. Wstał i schował się za drzewem, zabierając torbę z widoku i rzucając w trawę. Czekał.
Nie minęło wiele czasu, nim odgłosy nabrały kształtów. Dwóch mężczyzn pośpiesznym, raczej mało uważnym krokiem przemierzało zapomniane sfery lasu. Crevan zauważył najpierw odzianego w ciemnoszarą togę z lekkimi, prawdopodobnie umożliwiającymi finezję i zapewniającymi jednocześnie jakąkolwiek ochronę naramiennikami wykonanymi z czarnego, błyszczącego stopu. Sądząc po szeleście, jaki słyszeć dało się podczas poruszania się mężczyzny nosił on po prostu lekką zbroję w większości zakrytą wyświechtaną togą. Na głowę jegomościa zarzucony był kaptur, lecz odsłaniał popękaną, pierwotnie prawdopodobnie białą, obecnie bardziej zbliżającą się ku szarości togi właściciela, maskę przedstawiającą czaszkę ludzką z zawężeniem u spodu. Do jego pasa przymocowana była pochwa skrywająca spore ostrze, które jednak musiało służyć zamaskowanemu za broń jednoręczną. Drugi zaś człowiek, znacznie niższy i mniej imponującej postury, poruszał się bardzo cicho. Jego kroki zagłuszane były przez szczęk pancerza towarzysza, więc prawdopodobnie pod szatą nie nosił zbroi. Spod kaptura jegomościa wyłaniały się kosmyki długich, czarnych i okropnie tłustych włosów. Crevan nie zauważył u niego uzbrojenia, ale nie sądził, by było potrzebne w tej części lasu. Nie wyobrażał sobie kogokolwiek, kto chciałby stawić czoła tej dwójce - zamaskowanemu drabowi z wielkim ostrzem oraz jego tajemniczemu towarzyszowi z dłońmi skrytymi w rękawach skromnej, czarnej niczym noc szaty.
Dwójka nawet nie zauważyła obserwatora. Nie odzywając się do siebie słowem, dosyć szybkim tempem przemieścili się w czeluści lasu, zostawiając chłopaka samego. Każdy rozsądny z miejsca czmychnąłby do domostwa, nie zastawiając się wiele. Cóż, Crevan nie należał do rozsądnych, gdyż od razu postanowił puścić się za tajemniczymi podróżnymi. Przez myśl przemknęło mu tylko, że i tak nie ma domu, a w chałupie pokazać się nie może, póki trwa dzień. Gdyby ojciec odkrył, że nie było go na zajęciach prawdopodobnie ukatrupiłby go na oczach całej rodziny. Jeśli zabije go ta dwójka... cóż, Janeth nie będzie musiała patrzeć. Zwolnił tempa, schował się za drzewem i obserwował dwójkę macającą skały wejścia do jaskini. W tej części lasu nawet on nie bywał zbyt często, więc i tego kompleksu nie znał zbyt dobrze. Zastanawiał się, czego tak dziwni podróżnicy mogli szukać w jaskini nieopodal jego wioski. Zapomnianej wioski na krańcu świata.