Ukryta zawartośćCichutkie postukiwania naczyń, szum wody w kranie, ciepłe powietrze mieszkania, wypełnione niesamowitym zapachem świąt.
Florian leżał nie otwierając oczu.
Wspomnieniami wrócił do tego czasu, kiedy będąc dzieckiem leżał w łóżku i
słuchał odgłosów porannej krzątaniny mamy.
Zanim nie zrobiło się na tyle późno, że przychodziła go obudzić.
Wtedy jeszcze lubił święta.
To niecierpliwe wyczekiwanie na prezenty.
Tak, paradoksalnie teraz, wydały mu się zupełnie nie istotne.
Teraz tęsknił z tą, nudną wtedy wieczerzą, kiedy siedzieli razem przy stole.
Z tatą, dziadkami.
Kiedy wszyscy byli uśmiechnięci i uroczyści.
A potem, ojciec odszedł do jakiejś młodszej pindy i świat Floriana posypał się
jak domek z kart.
Wszystko straciło swój blask, nawet święta.
Teraz leżąc w ciepłej pościeli, na krótki moment poczuł się jak wtedy.
A chwilę później, wróciła rzeczywistość.
Przez moment jeszcze zastanawiał się, jak jego matka spędzi wigilię.
Mówiła, że dostała zaproszenie do pani Marty.
Ciekawe czy pójdzie.
Ciekawe, co słychać u Alicji.
Czy już go zapomniała?
Na pewno.
W końcu Przemek jest na miejscu.
Podobno już z nim lepiej.
Wcale nie chciał tego wiedzieć, ale matka zawsze coś napomknęła.
Nie chciał o tym myśleć.
Przecież tu nie jest źle.
Skończy liceum, pójdzie na studia.
Nie wróci już do Władka.
Nie chce. Bo i po co?
Trzeba się zbierać, która to godzina?
Leniwie zerknął na wyświetlacz nowej komórki.
Prawie dziesiąta.
Jeszcze musi odebrać prezenty.
Nie przedłużając, odrzucił kołdrę i wciągnąwszy spodnie i koszulkę poszedł
do łazienki umyć się.
No i już. Pomyślałam patrząc na torbę na ramię, do której wrzuciłam kilka rzeczy.
W sumie po co mi więcej?
Może to jednak nie jest dobry pomysł?
Potrząsam głową. Nie, już postanowione.
Zajrzałam do portfela, o kasę nie musiałam się martwić.
Na wszelki wypadek wzięłam jeszcze kartę.
Kto wie co może się zdarzyć.
Przezornie schowałam ją w inne miejsce niż portfel.
Za dużo się nasłuchałam o samotnych podróżach i wielkim mieście.
Jeszcze jakaś książka.
Programistka ciągle krząta się w kuchni. Rozmawia z panią Grażynką.
Słyszę przytłumione głosy.
Zarzucam torbę na ramie.
Rzucam spojrzenie w lustro. Patrzy na mnie drobna blondynka, o smutnym spojrzeniu.
- Kupa nieszczęścia - mruczę pochmurniejąc.
Wychodzę na korytarz szurając nogami.
- O Ala pójdzie. - Programistka jakby przypomniała sobie o mnie.
Wkładam buty, czerwoną czapę z białym pomponem i kurtkę.
- Dokup dwa kilo mąki i jedną mieszankę do keksu, dobrze?
Wzruszam ramionami.
Czuję narastającą złość i pretensję.
Co z niej właściwie za matka, ja chcę pojechać do Warszawy, a ona nawet o tym nie wie.
Nawet nic nie wyczuła.
Do głowy jej nie przyszło.
Tylko kup mąkę.
Tak, psiakrew, mąkę.
Wychodzę trzaskając drzwiami.
Kilka minut zaciętego marszu i jestem na dworcu.
Pks do Gdańska mam dopiero za dwadzieścia minut.
Ale są busiki.
Płacę parę groszy i wsiadam.
Pocieram dłonie, żeby się rozgrzać.
Sprawdzam czy mam numer rezerwacji na magiczny, czerwony autobus z Gdańska do Warszawy.
Jest.
Kilka osób dosiada się i ruszamy.
Z ulga zostawiam za sobą, to całe świąteczne zamieszanie.
Właściwie sama już nie jestem pewna, czy jadę do szukać Florka,
czy po prostu uciekam.
Florek odłożył szczoteczkę do zębów i otworzył drzwi łazienki.
Do środka wsunęła się Oliwia.
Miała na sobie piżamę z czarnym kotem i nieziemsko potargane włosy.
- Nie wiedziałam, że tu jesteś śpiochu - stłumiła ziewnięcie.
- Przygadał kocioł garnkowi - szepnął Flo nachylając się do niej.
Miał zamiar pocałować ją w policzek, ale wtedy Oliwia zrobiła coś dziwnego.
Położyła mu ciepłą dłoń na szyi i delikatnie musnęła usta.
Florek zastygł. Dziewczyna przysunęła się bliżej i pocałowała go.
Objął ją ramieniem i oddał pocałunek.
Była taka ciepła i pachniała mandarynkami.
Pogładził ją po rozczochranej czuprynie.
Westchnęła cichutko.
Odsunęła się ze śmiechem.
Florian lekko oszołomiony oparł się o szafki.
- Wychodzisz gdzieś? - zapytała
Nie odpowiedział, popatrzył jeszcze chwilę i wyszedł z łazienki.
W głowie miał mętlik.
Co się właśnie wydarzyło?
- Chodź na śniadanie - babcia wychyliła się z kuchni. Miała na sobie fartuszek,
ubrudzony mąką.
- Już idę - odpowiedział. Przed chwilą całował Oliwię. A może to ona jego całowała.
Problem w tym, że myślał wtedy nie o dziewczynie, którą trzymał w ramionach.
- Ty skończony idioto. Weź się wreszcie ogarnij. - Warknął do siebie i powlókł się
na śniadanie.
Trzymałam książkę w rękach, ale jakoś nie mogłam zabrać się do czytania.
W autokarze było ciepło i przyjemnie. Dostałam kawę. Patrzyłam na migające za oknem
widoki.
Muzyka płynęła ze słuchawek.
Wyłączyłam telefon i schowałam go do torby.
Wiem, że to głupie i dziecinne.
Ale chciałam, żeby matka się pomartwiła.
Wiem, że i tak to nic nie zmieni.
Właściwie sama nie wiedziałam o co mi chodzi.
Wiedziałam tylko, że chcę zobaczyć Flo.
Nawet nie wiem, kiedy się zdrzemnęłam.
Obudziłam się i zerknęłam na zegarek, wygląda na to, że byliśmy już w Warszawie.
Przyjrzałam się mijanym ulicom, blokom.
Długo się nie napatrzyłam, bo właśnie zatrzymaliśmy się na dworcu, przy metrze.
Wysiadłam omijając wielką kolejkę ludzi, chcących odebrać swój bagaż.
Każdy się pchał.
Każdy miał miliony paczek.
No tak, pewnie przyjechali do rodzin na święta.
Podeszłam do ławki z boku i położyłam na niej torbę.
Przez chwilę rozglądałam się, lekko oszołomiona.
To wszystko tutaj, było takie duże.
Rozległe.
Kilkanaście autobusów czekało na przystankach, dalej nadjechał czerwono-żółty tramwaj.
Wszystko wydawało się nowe.
Tam musi być wejście do metra.
Idę.
Mijam automaty z biletami, ale jakoś nie chce z nich korzystać.
Widzę jak sprawnie robią to inni i nie chce opóźniać kolejki.
Tu wszyscy zdają się strasznie gdzieś spieszyć.
Kupuję bilet w kiosku, całodzienny.
Drogo tu, w porównaniu do naszej dziury.
Patrze trochę bezradnie na oznaczenia nad metalowymi bramkami, broniącym przejścia.
"Kabaty", "Młociny" nic mi to nie mówi.
Zaczynam odczuwać niepokój. Pytam jakiegoś pędzącego człowieka o drogę do centrum.
Uśmiecha się pobłażliwie i wskazuje mi drogę na właściwy peron metra.
Schodzę.
Biało-czerwone wagony głośno wjeżdżają na tory.
Ludzie pchają się do środka.
Wchodzę.
Ścisk, szum.
Na ekranach migają jakieś reklamy, wiadomości i angielskie słówka.
Patrze na wykaz stacji.
"Centrum", tam wysiądę. Tylko, co dalej?
Metro jest zabawne. Ludzie się cisną, każdy zajęty swoimi sprawami.
Razem ale osobno. I te drzwi, otwierają się raz jedne, raz drugie.
Nie ma co się opierać, bo jeszcze się wyleci.
Dziwne uczucie jechać tak w tunelu.
Ciemność za oknami.
No i stacja centrum.
Wylewam się z wagonu, razem z tłumem, przepychają mnie na schody ruchome.
Wiecie, że tu, mają nawet zasadę korzystania z takich schodów?
Wleczesz się jak żółw, stań z prawej strony, żeby ci, co lecą na złamanie karku,
mogli przepchać się lewą.
Po tym jak oberwałam torbą od jakiejś baby, szybko opanowuję nową zasadę poruszania się.
Wyjeżdżam na skwerek.
Jakaś banda wystukuje rytm na różnych dziwnych rzeczach.
Kilka handlarzy.
Kolorowy tłum.
Czuję się przytłoczona. Nie bardzo wiem dokąd iść.
Przysiadam z boku, na niewielkim murku.
Musze zebrać myśli.
Co robić, co robić.
Zupełnie nie wiem ile czasu tu siedzę.
Robi mi się zimno.
Zaczyna się ściemniać. Wszystko szarzeje.
Ludzie pędzą jeszcze szybciej.
Z nieba sypie delikatny puch.
Białe święta.
Chce mi się płakać.
Głupia, głupia, zasmarkana idiotka.
I już mi się nic nie chce. Nadzieja na cokolwiek zgasła, jak niedopałek wgnieciony w
ziemię.
Patrzę na ten bezosobowy tłum.
Patrzę i nic nie widzę.
Mam ochotę iść spać.
I już właściwie chcę się poddać, kiedy coś w tym koszmarnym tłumie,
przyciągnęło moją uwagę.
Z początku nie wiem co to takiego.
A potem uświadamiam sobie co widzę.
Wysoki, szczupły chłopak idzie zamaszystym krokiem. Kaptur na głowie.
Ręce w kieszeni.
Zanim uświadamiam się co robię, wchodzę, a właściwie wbiegam w tłum.
Świdruję spojrzeniem zbliżającą się w moją stronę sylwetkę.
Chłopak odrywa spojrzenie od chodnika.
Zielone oczy trafiają na mnie.
Zatrzymuje się.
Florian strasznie się grzebał.
Kiedy w końcu wyszedł, uświadomił sobie, jak bardzo jest spóźniony.
Zaplanowali wigilię na siedemnastą, a było już ostro po trzeciej.
Dobrze, że do Złotych nie miał daleko.
Autobus podjechał od razu, jak na zamówienie. Z metra wystrzelił żwawym krokiem.
Nie rozglądając się pędził przed siebie.
W centrum jak zwykle pełno ludzi. Na chwilę podniósł wzrok.
I wtedy zobaczył ją.
Zamurowało go.
Pierwsze, co pomyślał to, że ma przywidzenia.
No bo co do cholery miałaby tu robić Aluśka?
W Warszawie, w wigilię.
Nie, to musiała być dziewczyna do niej podobna.
Ale kiedy ich spojrzenia spotkały się, wiedział, że to nieprawda.
Dopiero teraz, widząc tą drobną dziewczynę, w śmiesznej czapie z pomponem,
prawie tak czerwonej jak jej nos i niebieskimi oczyma pełnymi łez,
dopiero wtedy poczuł jak bardzo za nią tęsknił.
Skoczył i złapał ją w ramiona. Przytulił do siebie mocno.
- Aluś.. - wyszeptał wtulając twarz w jej szyję. - Aluś - powtórzył zachrypniętym głosem.
Objęła go mocno i rozpłakała się.