Część Pięćdziesiąta Pierwsza 18+W podziemnym zamczysku było ciepło i zaskakująco cicho.
Wysokie pomieszczenia tonęły w półmroku.
Sam nie wiedział, czego się spodziewał.
Kotłów z potępionymi, ustawionych rzędami w holu?
Wycia przeklętych?
Posadzek lepkich od krwi i smoły?
Jakiegoś swądu siarki?
W końcu dotarł do sali tronowej.
Zgubił się tylko dwa razy.
Nawet brak strażników go irytował.
To ma być siedziba boga Podziemi?
To jakieś kpiny.
Aton ze złością potupał w miejscu, pozbywając się piasku dusz ze złotych sandałów.
Omiótł pomieszczenie zniecierpliwionym wzrokiem.
- Pasuje. - Mruknął jeden z drabów, siedzących przy długim stole pod ścianą.
- Podbijam. - Rudobrody dorzucił kilka żetonów do sporego stosu na blacie.
- Ojciec, znowu kantujesz? - Zdenerwował się trzeci mężczyzna.
- Morda, Fenris.
- Ustaliliśmy, że dusze trytonów nie są warte tyle, co driad. - Przypomniał Kair.
- To wy, kurwa, ustaliliście. - Zawarczał bóg. - Ostatnio duszyczki trytonów podskoczyły, możecie podziękować bratu.
- Pierdolę go. - Zawarczał Fenris.
Kair zachichotał głupkowato.
- Chciałbyś, zawsze był ładniutki.
- Bogowie. - Fenris zerwał się od stołu. - Odszczekaj to!
- Przecież sam to powiedziałeś, debilu! - Kair wstał powoli, a jego rozbiegane oczy zarejestrowały obecność osłupiałego Atona.
- Zgubiłeś się? - Zapytał prawie troskliwie Rudobrody, kiedy syn go szturchnął, wskazując gościa brodą.
- Czy ty w ogóle słyszałeś o straży? - Aton z niesmakiem poprawił śnieżnobiałą szatę. - Wszedłem tu jak do siebie.
- Wypraszam sobie, u ciebie najpierw trzeba przedrzeć się przez masę przydupasów, którym japy się nie zamykają.
- Ale te z różowymi piórami są dobre, smakują jak truskawki. - Zauważył Fenris, umilkł pod wpływem spojrzenia ojca.
- Raczej maliny, tłuku. - Parsknął Kair, wypuszczając z ust obłoczek dymu.
Aton otworzył szerzej oczy, ale w porę przypomniał sobie, że przyszedł tu w celach pokojowych.
Rozejrzał się za jakimś krzesłem.
- Won. - Warknął Nergal, posyłając synom ostre spojrzenie.
- Nie skończyliśmy. - Zaprotestował Fenris.
- A ja jestem ciekawy, czego on chce. - Kair skrzyżował ramiona na piersi.
Rudobrody poczerwieniał, a synowie przezornie ulotnili się bez dalszych protestów.
Nie warto było przeginać.
Aton z nieskrywaną odrazą przysiadł na skraju jednego z odrapanych krzeseł.
Ciaśniej złożył skrzydła, żeby nie pobrudzić złotych piór.
Odchrząknął.
Rudobrody rozparł się, opierając nogi na stole.
W jego łapie pojawił się puchar z winem.
- Zaproponowałbym ci, ale obawiam się, że nie wyszedłbyś po tym o własnych siłach. - Zadrwił, pociągając łyk
krwistego napoju.
- Jakoś przeżyję. - Przewrócił oczami Aton.
Chętnie przywołałby własny kielich, ale jego magia tu nie działała.
W końcu był na terenie innego boga.
Bez oficjalnego pisma potwierdzającego wojnę, jego magia stała się bezużyteczna z chwilą przekroczenia granicy.
Mimo to zaryzykował.
- Musiało cię nieźle przyszpilić, skoro przylazłeś tu całkiem sam. - Bóg Podziemia zmrużył oczy i uśmiechnął się drapieżnie. - Taki
bezbronny.
- To misja pokojowa, nie podniecaj się. - Prychnął Aton. - Ty byś się nie pofatygował.
- No nie, twój blask i splendor mnie oślepia. - Zarechotał. - Później mam taką kurewską migrenę, że żyć się odechciewa.
Aton nie skomentował.
Mógłby rzucić jakiś złośliwy komentarz na temat wystroju posępnego zamczyska, ale nie po to tu przyszedł.
Już sam fakt, że PRZYSZEDŁ, mocno nadszarpnął jego godność.
Resztek postanowił nie rozmieniać na jałowe przepychanki.
- Jak ci się podobał spacer? - Rudobrody posłał mu złośliwe spojrzenie znad pucharu.
Zupełnie, jakby czytał w myślach.
Aton odruchowo postawił bariery.
Bóg Podziemi zarechotał.
- Zrobiłeś się strasznie zarozumiały. - Rzucił krytycznie. - I leniwy. Czego się boisz?
- Niczego. - Prychnął Aton.
- Kłamiesz. - Zadrwił Nergal. - Mnie chcesz oszukać? To ja stworzyłem kłamstwo.
- No tu już przesadziłeś. - Roześmiał się Aton.
Jego czysty i melodyjny śmiech przyprawił Rudobrodego o dreszcze.
Piękny bóg Słońca zupełnie nie pasował do tego miejsca.
Jego obecność tylko podkreślała ponurą i ohydną naturę podziemnego zamczyska.
Drażniła Nergala.
Zwykle nie przeszkadzał mu ten syf, ale...
Może zagoni demony do sprzątania?
Właściwie chyba najwyższa pora na przycięcie różanych krzewów...
Aton odchrząknął, wyrywając boga Podziemia z zadumy.
- Myślę, że najwyższa pora zebrać Radę.
- Radę? - Rudobrody zakrztusił się winem. - Masz na myśli tych szurniętych Magów?
Aton uśmiechnął się paskudnie.
- Tak, właśnie ich mam na myśli.
- Zwariowałeś? Niech siedzą tam gdzie są, nie wtyka się kija w gniazdo węży.
- Widzisz i tu się nie zgadzamy.
- Oszalałeś?
- Masz coś na sumieniu? - Zapytał drwiąco Aton, odrzucając złoty kosmyk na plecy.
- Nie mam sumienia. - Prychnął Nergal.
- No to czego się boisz?
- Ja się, kurwa, niczego nie boję! - Bóg Podziemia zerwał się na równe nogi. - Jestem jebanym złem!
- Tak, tak. - Przewrócił oczami Aton. - Teraz to ty kłamiesz.
Rudobrody usiadł z obrażoną miną.
Kusiło go, żeby oskubać cholernego Atona z tych złotych piórek.
- Ściągniesz tych zgredów i zaraz się do czegoś przyczepią. - Burknął. - Nie pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim razem?
Aton skrzywił się.
Pamiętał aż za dobrze.
Stracił wtedy ulubioną łąkę na rzecz ludzi.
I kilka anielskich oddziałów.
Odsunął od siebie niewygodne myśli.
- Tym razem będzie inaczej.
- Ach tak? - Prychnął Nergal. - Bo?
- Bo jestem pewny, że Rada już nie istnieje.
Bóg Podziemia przestał się kiwać na krześle, które z hukiem wylądowało na czterech nogach.
Przez chwilę wpatrywał się w Atona w taki sposób, że bóg Słońca poczuł niepokój.
Pomachał w powietrzu ręką, odganiając upiorną aurę.
- Skąd wiesz? - Zapytał Nergal.
- Powiedzmy, że mam szpiegów we właściwych miejscach.
- Jesteś pewny?
- Nie, dlatego chcę to zrobić. Jeśli moje podejrzenia są słuszne, nikt się nie pojawi. Wiesz, co to będzie oznaczało?
- Ale przecież bezustannie wychodzą decyzje! - Bóg Podziemia zerwał się z miejsca i zaczął się nerwowo przechadzać.
- Dostałeś ostatnio jakąś?
- No nie. - Przyznał. - Ale też nie wystąpiłem z żadnym żądaniem.
- Jeszcze dziś chciałbym wysłać oficjalne pismo, większość już podpisała. - Aton wyciągnął z rękawa rulon.
Nergal zawahał się.
- Jeśli jednak oni się pojawią, czekają nas kurewskie kłopoty.
- Ciebie czekają. - Uśmiechnął się wesoło Aton, rozprostowując pergamin.
Bóg Podziemia wzdrygnął się.
Aton najpewniej miał rację.
Z drugiej strony zżerała go ciekawość.
Bóg Słońca nie kłamał, naprawdę wierzył w to, że Rada nie istnieje.
A jeśli to prawda...
W oczach Nergala zapłonęły złe ogniki.
Wtedy nikogo nie będzie pytał o zdanie.
Wypuści armie na powierzchnię.
Pochłonie Krainę po Krainie, aż w końcu zmiażdży ten cholerny zakątek pana Słoneczko.
Zacznie od Trzeciej Krainy.
- Uśmiechasz się w wyjątkowo odrażający sposób. - Zauważył Aton, przerywając krwawe marzenia.
- Wiesz, że jeśli ich nie ma...
- To oznacza wojnę. - Bóg Słońca bezbłędnie sparodiował jego tubalny głos.
- Kpij ile chcesz, inaczej będziesz śpiewał podwieszony pod sufitem, kiedy dobiorę ci się do tych piórek.
Bóg Podziemia błysnął kłami i wyciągnął łapę w stronę skrzydeł Atona.
Złotowłosy odepchnął jego dłoń.
- Ty i te twoje fantazje. - Roześmiał się figlarnie. - Na twoim miejscu nie wybiegałbym myślami tak daleko.
- Dobrze wiesz, że moja armia... - Nergal wyprostował się gwałtownie.
- Ach, tak... - Przewrócił oczami Aton. - Twoja armia... taka wielka. - Westchnął oblizując wargi.
Rudobrody poczerwieniał.
- Nie przeginaj. - Warknął, z trudem hamując wściekłość.
Bóg Słońca roześmiał się.
- Dobra, - Nergal opadł z powrotem na krzesło. - a teraz powiedz prawdę. Nie przylazłeś taki kawał tylko po to, żebym podpisał to gówno.
Równie dobrze mogłeś mi przesłać jednego z twoich przydupasów.
- Mogłem, ale zależy mi na dyskrecji.
- Masz podpisy właściwie wszystkich bogów i pierdolisz o dyskrecji. Aton, nie sądziłem, że masz mnie za debila.
- Bardziej za mało bystrego dzikusa. - Przyznał bóg Słońca z rozbrajającym uśmiechem.
Rudobrody przysiągł sobie, że kiedyś zetrze mu tę radość z gęby.
Miał w tym wprawę.
Zabijał radość zawodowo.
Nie skomentował złośliwości, nie spuszczając z Atona czujnego spojrzenia.
- Aeszma musi to podpisać. - Powiedział w końcu bóg Słońca.
Rudobrody zakrztusił się winem.
Zgięty w pół przez dłuższą chwilę walczył o oddech.
Aton czekał cierpliwie.
- Oszalałeś? - Wydusił w końcu. - I przychodzisz z tym do mnie?! Weź mu to pocztą wyślij. Kurwa.
Poza tym od kiedy do zawołania Rady potrzebny jest podpis mieszańca.
- Ty naprawdę nie rozumiesz. - Pokręcił głową Aton. - Rady nie ma. A to - Popukał palcem w rulon. - jest Nowym Porządkiem.
- Wydaje mi się, że lekko przesadzasz. Poza tym, nawet jeśli masz rację, lepiej będzie jeśli on tego nie podpisze.
Skoro Rady nie ma, to automatycznie pozbędziemy się go i powstanie nowy Poczet.
Aton ze zniecierpliwieniem nastroszył pióra.
- Czy do ciebie nie dociera, że jeśli nie nałożymy na niego jakiś ograniczeń, to czeka nas katastrofa?
- Boisz się jakiegoś szurniętego mieszańca? - Zakpił Nergal. - Ty? Podobno masz ogromną armię, potężne oddziały w każdej Krainie...
- Już raz mnie prawie zabił. - Oczy Atona pociemniały. - A wtedy jeszcze istniała Rada, a on był pod twoim butem.
Rudobrody roześmiał się.
- Teraz nie jest mi potrzebny, żeby cię zmiażdżyć.
- Nie. - Przyznał Aton. - Bo w pierwszej kolejności przyjdzie po ciebie.
Przez chwilę mierzyli się wściekłymi spojrzeniami.
- Umknęło ci, co zrobił ostatnio z trytonami? - Wysyczał bóg Słońca. - A jeszcze nawet nie zebrał wszystkich Grzechów.
To on stanowi zagrożenie.
- Dlaczego nie poszedłeś z tym do Diabła? - Prychnął Rudobrody. - Ach, no zapomniałem, w końcu to ona namówiła cię na zwolnienie go z
nakazu.
- Sam cofnąłeś swój!
- Ty zacząłeś!
- Debil.
- Idiota.
Aton rozczochrał swoje złote włosy.
- Tak do niczego nie dojdziemy. Obaj jesteśmy winni.
- Och, kochanie, nasze wspólne dzieło jest takie udane. - Wymruczał Nergal. - Może powinniśmy zrobić coś jeszcze... razem.
Aton zdzielił Rudobrodego pergaminem po łbie.
- Przestań mnie nieudolnie uwodzić.
- A ty przestań mnie pchać w gówno.
- To twój dzieciak.
- A przepraszam bardzo, Diabłem zajmiesz się sam?
- To nie jej bajka. Jeśli zręcznie pozbawimy ją zabawek, straci zainteresowanie.
- Albo zmiecie nas z powierzchni ziemi jednym kichnięciem.
- Nie sądzę.
- Mam zaryzykować misję samobójczą w oparciu o twoje przeczucia?
- Jeszcze chwila i pomyślę, że się boisz. - Zakpił Aton.
Nergal poczerwieniał.
Może i się bał.
Ale to tylko podsycało jego wściekłość.
- Jeśli zajmiesz się Aeszmą, ja załatwię sprawę Grzechów. - Obiecał z kuszącym uśmiechem Aton. - Mam w tym wprawę.
- Znowu odwalisz jakąś fuszerkę. - Burknął obrażonym tonem Rudobrody.
- Wątpisz we mnie? - Bóg Słońca posłał mu rozbawione spojrzenie.
- Zastanawiam się jakim cudem jeszcze nie trafiłeś tu na dół. - Przewrócił oczami Nergal. - Jesteś lepszym kusicielem niż niejeden demon.
- Mówiłem ci, wystrój mi się nie podoba. - Prychnął Aton. - To co? Zgadzasz się?
- Pod jednym warunkiem.
- Nie prześpię się z tobą. - Zastrzegł bóg.
- Miło, że o tym pomyślałeś, ale nie o to chodzi. - Parsknął Nergal.
- Zadziwiasz mnie.
- O, zaręczam ci, że jeszcze wszystko przed nami. - Błysnął kłami Rudobrody.
- Nergal, do rzeczy.
- Zajmę się Aeszmą, ale jeśli Diabeł się wmiesza, staniesz po mojej stronie. I nie mam tu na myśli jakiegoś marnego wsparcia, tylko ciebie
osobiście.
- W porządku. - Zgodził się Aton, podsuwając pergamin.
- Ty się go naprawdę boisz. - Zdziwił się Rudobrody, zaskoczony tym, jak łatwo poszło.
Bóg Słońce nie skomentował.
- Mam nadzieję, że sobie poradzisz. - Mruknął. - Jak będziesz miał podpis od razu to wyślij.
- Nie martw się, mam wprawę w łamaniu tego dzieciaka. - Nergal posłał mu wyjątkowo okrutny uśmiech. - Tym razem zafunduję mu coś ekstra.
Wreszcie miał czysty strzał.
Po czterech dniach bycia cieniem swojego celu, doczekał się.
Już dawno nie miał do czynienia z kimś tak przezornym.
Mężczyzna zwykle nie rozstawał się z ochroną albo przynajmniej amuletem ochronnym.
Ale widać czasem nawet największy paranoik miewa zaćmienia.
Miłość, pomyślał z niesmakiem zabójca, kiedy naga kobieta zdjęła z szyi, zajętego nią mężczyzny amulet ochronny.
Strzała bezbłędnie trafiła w cel.
Zabójca skrzywił się, niespiesznie chowając łuk do specjalnego pokrowca.
Czemu one zawsze muszą się tak drzeć?
Zakręciło mu się w głowie.
Znamię pod prawym obojczykiem zapłonęło.
Zabójca przykląkł i zaczął przeszukiwać kieszenie.
W końcu znalazł niewielką buteleczkę i szybko połknął jej zawartość.
- Nie tym razem, chuju złamany. - Wysyczał, błyskawicznie zsuwając się z dachu.
Najwyższa pora na ewakuację.
Bardziej naciągnął kaptur, skrywając twarz w cieniu.
Cholerne znamię demona nadal paliło.
Zabójca miał zamiar odebrać honorarium i zaszyć się gdzieś na kilka dni.
Już dawno nikt go nie wzywał.
Zresztą znalazł sposób na ignorowanie nawet tych sporadycznych wezwań.
Tym razem jednak ból nie chciał zniknąć.
Zabójca nie dopuszczał prawdy do świadomości.
Myśli, która go przerażała.
Wślizgnął się do gospody przez okno.
Zleceniodawca bez słowa rzucił mu mieszek ze złotem.
Zabójca skłonił się i zniknął równie szybko, jak się pojawił.
Spieszyło mu się do kryjówki, w której zostało jeszcze trochę specyfiku łagodzącego skutki więzi demona.
Nie dotarł do celu.
Kolejna fala bólu ścięła go z nóg.
Z trudem powstrzymał, wydzierający mu się z gardła, krzyk.
Nie da mu tej satysfakcji.
Obiecał sobie, że nigdy więcej tam nie wróci.
Kolejne wezwanie pozbawiło go przytomności.
Ocknął się na kamiennej posadzce.
Od razu zrobiło mu się niedobrze.
Doskonale znał ten zapach.
- Długo kazałeś na siebie czekać. - Nergal posłał mu złe spojrzenie.
Demon nie odezwał się.
Z trudem zapanował nad drżącym ciałem.
Zaczął ostrożnie zbierać się z posadzki.
Bóg Podziemia posłał go kopniakiem na ziemię i oparł but na jego piersi.
Pochylił się.
- Czy tobie się coś nie pomyliło? - Zawarczał wściekle.
- Przepraszam. - Zaskomlał odruchowo demon, walcząc nie tylko z bólem, ale i obrzydzeniem do siebie samego.
Po co to wszystko?
Dlaczego w ogóle próbował uciekać?
Przecież od niego i tak się nie uwolni.
Już nie.
Mógł się oszukiwać ile chciał, ale Nergal już mu dawno pokazał, gdzie jest jego miejsce.
Zniszczył go i sprawiło mu to cholerną satysfakcję.
W dodatku demon miał świadomość, że to nawet nie chodziło o niego.
Był tylko dodatkową atrakcją.
Bóg mocniej docisnął go do ziemi, opierając cały ciężar na nodze, którą dociskał demona do posadzki.
- Nie dosłyszałem.
- Przepraszam, panie. - Czy to naprawdę on tak skamle?
Rudobrody cofnął się, wyraźnie usatysfakcjonowany.
- Wiesz, że nie lubię czekać. - Pogroził palcem ledwo żywemu demonowi.
- Tak, panie.
- Możesz wstać.- Zgodził się łaskawie bóg.
- Dziękuję, panie.
- Mam dla ciebie zadanie. Na pewno się ucieszysz.
Demon nie miał odwagi podnieść wzroku na Nergala.
Ale mógłby przysiąc, że bóg się uśmiechał.
A to nie wróżyło nic dobrego.
- Nie jesteś ciekawy? - Rudobrody przyjrzał się, stojącemu przed nim demonowi z niejakim rozczarowaniem.
Złamał go już jakiś czas temu.
Długo walczył, dostarczając bogu Podziemia niewątpliwej rozrywki.
Ale w końcu i on się poddał.
Nergal stracił zainteresowanie.
Do tego stopnia, że dał mu odejść.
Pozornie.
Był ciekawy, czy ta iluzja nadziei wystarczy, żeby demon znowu stał się godny jego uwagi.
Kiedy nie zjawił się na pierwsze, ani nawet drugie wezwanie, Nergal poczuł znajomą ekscytację.
Ale szybko okazało się, że to tylko złudzenie.
- Co to za zadanie, panie? - Zapytał demon, nadal nie patrząc na boga.
- Spójrz na mnie. - Zażądał Nergal.
Pokorny sługa wbił w niego obojętne, bladozielone oczy.
Bóg uśmiechnął się paskudnie.
- Spotkasz się z Aeszmą, cieszysz się?
Demon nie zareagował.
Nergal poczuł rozczarowanie.
Liczył na coś więcej.
- Przyprowadzisz go do mnie.
- Tak, panie.
- Nie, nie rozumiesz. - Zacisnął zęby zniecierpliwiony bóg.
Wyciągnął z kieszeni srebrną, szeroką bransoletę, opatrzoną magiczną formułą.
Zabawka magów do pacyfikowania bogów.
Cholernie rzadka i piekielnie droga.
- Przyprowadzisz go do mnie.- Powtórzył, podając demonowi magiczną bransoletę.
Oczy jego obojętnego sługi rozbłysły jadowitą zielenią.
Zapłonęła w nich czysta i prawdziwa wściekłość.
- Nigdy. - Wysyczał.
Nergal uśmiechnął się paskudnie.
- Xinamo, dobrze wiesz, że mi się nie odmawia. - Bóg patrzył na demona zachłannie. - Ale jeśli chcesz, mogę ci przypomnieć.
Drobny, czarnowłosy chłopiec siedział wciśnięty w kąt.
Chude, podrapane ramiona ciasno oplatały, podciągnięte pod samą brodę, kolana.
Miał ochotę zniknąć.
I równocześnie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że to niemożliwe.
On i tak zawsze go znajdzie.
Skrzypnęły wielkie drzwi i zwinny cień wsunął się do środka.
- Dlaczego nie jesteś w łóżku? - Miał miły głos, który uspokajał.
- Boję się. - Wyszeptał chłopiec, opierając czoło o kolana.
Strach zawsze był silniejszy od zmęczenia.
W dodatku musiał pilnować słów.
Nie chciał zranić demona.
Tylko on był dla niego miły.
Odpowiedziało mu głośne westchnięcie.
- Czy nie uważasz, że książę ciemności nie powinien się bać? - Oczywiście nie doczekał się odpowiedzi. - Spójrz na mnie.
Chłopiec pokręcił głową.
Demon westchnął raz jeszcze, a potem ostrożnie podniósł drżące dziecko.
Aeszma błyskawicznie się wyrwał.
Spadł na podłogę, zręcznie lądując na nogach i cofnął się, patrząc ze strachem na zaskoczonego demona.
- Nigdy mnie nie dotykaj. - Powiedział, zanim zdołał się powstrzymać.
Słowa pomknęły w stronę jego opiekuna, który uniknął ich zręcznymi piruetami.
- Przepraszam, zapomniałem.
- Zapomniałeś? - Zdenerwował się Aeszma, a słowo śmignęło niczym nieskrępowane.
Tym razem demon był za wolny.
Syknął, kiedy klątwa rozcięła mu ramię.
Chłopiec zacisnął usta.
Demon przeklął w myślach.
Czuł, że właśnie wszystko spieprzył.
Tyle czasu zajęło mu przekonanie dzieciaka, żeby w ogóle się do niego odezwał.
Miliony razy zapewniał go, że nie jest w stanie go skrzywdzić.
Przymknął oczy, musiał się uspokoić.
Co go podkusiło, żeby dotykać Aeszmę?
Zawsze udawało mu się opanować, chociaż nie było to łatwe.
Zwłaszcza, kiedy mały książę wracał w opłakanym stanie z wizyt u ojca.
Demon nie był zadowolony, kiedy kazali mu go pilnować.
Ale rozkaz, to rozkaz.
Ostrzegali go, że dzieciak jest niebezpieczny.
Nie miał go chronić.
Tylko zadbać o to, żeby książę nikogo nie skrzywdził.
Nikt go jednak nie ostrzegł, że Aeszma uświadomi mu, że ma serce.
Szybko przywiązał się do chudego chłopca i starał się jakoś zdobyć jego zaufanie.
Nie raz narzekał, że przez ten czas zdążyłby już oswoić stado upiornych rumaków.
Dzieciak milczał jak zaklęty.
Gdyby nie znał prawdy, pomyślałby, że jest niemową.
Aż w końcu, któregoś dnia odezwał się.
Demona uratował tylko refleks szermierza.
Klątwa minęła go o włos.
Tak jak dziś, chłopiec siedział w tym samym kącie.
Krew ściekała z jego przedramion.
Demonowi wyrwało się, żeby nie płakał.
Omiotło go pogardliwe, czarne spojrzenie.
- Nie płaczę. - Klątwa śmignęła w powietrzu.
Powinien wiedzieć, książę nigdy nie płakał.
Po tym zaufał mu na tyle, żeby się czasem odezwać.
Demon nikomu o tym nie powiedział.
Wiedział, że bóg Podziemi nie byłby zadowolony.
Krew spływała po ramieniu, mocząc szatę.
Demon wiedział, że przegrał.
Zaryzykował i spojrzał w smutne, czarne oczy.
Chłopiec odwrócił wzrok i bez słowa ruszył do łóżka.
Chwilę później zniknął pod kocem.
- Nic się nie stało. - Powiedział demon, opatrując ramię.
Odpowiedziała mu cisza.
Cisza, która trwała wiele dni.
Tygodni.
Miesięcy.
Demon w życiu nie spotkał równie upartej i zaciętej istoty.
Nigdy wcześniej nie czuł tak dotkliwie, że kogoś zawiódł.
On nie zawodził, był najlepszy.
Siedzieli nad urwiskiem, obserwując wielkie orły.
- Dlaczego jesteś smutny? - Zapytał niespodziewanie Aeszma.
Demon zasłonił się swoim ostrzem, które akurat polerował.
Nagrodą za refleks był słaby uśmiech bladego chłopca.
- Już nie jestem. - Przyznał zgodnie z prawdą.
Demon zacisnął pięści w bezsilnej złości.
Nieprzytomny, skatowany Aeszma leżał w kałuży krwi.
Nie powinno go to obchodzić.
Nie powinno go to ruszać.
Nikt poza nim się nie przejmował.
Nie zastanawiając się, podniósł księcia z ziemi i zaniósł do łóżka.
Kiedy drobne ciało ufnie do niego przylgnęło, już wiedział, że on nie potrafi być jak reszta.
Nie zdążył się odsunąć, kiedy mała ręka zacisnęła się na jego dłoni.
- Zostań. - Nie zdążył przygotować się na atak.
Jednak ten nigdy nie nastąpił.
Słowo przebrzmiało.
Zwykłe, chociaż znaczące tak wiele.
Demon został.
- Znowu jesteś smutny. - Zauważył Aeszma, mimo, że wcale nie patrzył, na siedzącego obok demona.
Słowa rozpłynęły się w powietrzu, zanim szermierz uniósł broń.
- O czym myślisz? - Zapytał niespodziewanie chłopiec.
- O tym, że chciałbym cię ochronić.
- To niemożliwe. - Aeszma zgarnął z dywanu garść szklanych kulek.
- Wiem. - Burknął zniechęcony demon. - Nie, dopóki należę do Nergala.
Uniósł głowę, trafiając na przenikliwe czarne oczy.
Zupełnie nie pasowały do mizernego dzieciaka.
- Co zrobiłbyś, gdybyś był wolny? - Zapytał go kilka dni później.
Demon poderwał głowę, zupełnie zapominając o polerowanej klindze.
- Zostałbym z tobą na zawsze. - Odparł bez wahania.
Książę przyglądał mu się dłuższą chwilę.
Ewidentnie myślał nad czymś intensywnie.
A potem odszedł bez słowa.
Aeszma obudził się z krzykiem.
Demon błyskawicznie przykląkł przy łóżku.
- Już dobrze. - Wyszeptał.
- Cynamon. - Chłopiec od razu się uspokoił.
Demon uśmiechnął się lekko.
Lubił przezwisko, jakie nadał mu mały książę.
- Jestem tu.
- Już zawsze będziesz?
- Tak. - Zapewnił bez wahania, chociaż miał świadomość, że to obietnica bez pokrycia.
Jego los zależał od boga Podziemi.
- To dobrze. - Aeszma po raz pierwszy uśmiechnął się naprawdę.
Demon poczuł się jeszcze gorzej.
Chłopiec musiał to wyczuć, bo pogłaskał go nieśmiało po ramieniu.
Kiedy zaskoczony demon spojrzał na niego, książę przesunął drżącym, małym palcem po jego znaku na skroni.
Xinamo poczuł ból, a potem wszystko zniknęło.
Ucisk palącego jarzma boga Podziemi, wyparował razem z bólem.
Zszokowany wpatrywał się w zadowolonego z siebie księcia.
- Obiecujesz, że mnie nie zostawisz? - Zapytał cicho Aeszma.
- Obiecuję. - Przyrzekł demon, przyciskając drobną, dziecięcą dłoń do swojego serca.
Nigdy więcej się nie zobaczyli.
Xinamo splunął krwią.
Spróbował odciąć się od bólu.
Jego ciało nie chciało współpracować.
Szczęk mechanizmu był zapowiedzią kolejnej fali cierpienia.
Było mu wszystko jedno.
Drugi raz go nie złamie.
Drugi raz nie zdradzi swojego księcia.
Uciekającą świadomość powstrzymał magiczny szpikulec, głęboko wepchnięty w bok demona.
- Żadnego oszukiwania, Xinamo. - Zadrwił Rudobrody. - Mam dla ciebie dużo atrakcji, ale musisz tu być, żeby je docenić.
- Pierdol się. - Jęknął demon, walcząc z bólem.
- Mam wrażenie, że nie doceniasz tego, co dla ciebie robię. - Obraził się Nergal. - Już raz cię złamałem, to tylko kwestia czasu.
- Nigdy wię... - Zaczął z wściekłością demon, ale kolejna dawka cierpienia pozbawiła go oddechu.
- Nigdy to długo. - Przewrócił oczami bóg. - Obawiam się, że nie mam tyle czasu na zabawę. A szkoda.
Gniewko obudził się ze świetnym pomysłem.
Ostatnio sporo działo się w gildii.
Otworzyły się przed nimi zupełnie nowe możliwości, a on miał zamiar z nich skorzystać.
Już dostał pozwolenie, na przyjęcie nowych rekrutów.
Zaplanowali rozbudowę koszar.
Plac treningowy został ulepszony o kolejny poziom.
A teraz on wpadł na cudowny pomysł, jak w pełni wykorzystać te bonusy.
Nie tracąc czasu, zerwał się z łóżka i chwilę później pędził w kierunku siedziby gildii, uzbrojony w odpowiednie papiery.
Karasu przypiął kołczan i zerknął na Jasnego.
Szermierz, rozwalony na ławie pod gruszą, kończył śniadanie.
- Może weźmiemy Edzia? - Zapytał, dopijając słodki napar z ziół.
- Sam sobie nie poradzisz? - Zdziwił się Karasu.
- To misja czwartego poziomu w dodatku obłożona blokadą magiczną, rozsądniej byłoby...
- Nie sądziłem, że doczekam dnia, w którym akurat ty będziesz mówił o rozsądku. - Roześmiał się dowódca, dopisując
imię rycerza do listy misji.
Jasny prychnął.
- Idziemy?
Dowódca Gryfów koniecznie chciał się wyrobić przed wieczorną ucztą.
Swoją drogą w życiu nie przypuszczałby, że pierwsza misja Marceliny zakończy się w ten sposób.
Wszystko wskazywało na to, że Muffinkowa czarodziejka wykazuje destrukcyjne zapędy tylko w towarzystwie Pieprza.
Chociaż może wyciągał zbyt daleko idące wnioski.
Tak czy inaczej, cieszył go fakt, że szalone baby jakimś cudem się nie pozabijały.
To pozwalało mu patrzeć w przyszłość z chwilowym optymizmem.
- Idziemy. - Zgodził się Jasny ale na widok Pieprza z jakimiś papierami pod pachą, usiadł z powrotem.
Wiedział, że Karasu stara się unikać boga, od chwili, gdy ten wrócił z misji.
Dowódca zaklął pod nosem.
- Teraz nie mam czasu. - Rzucił na wszelki wypadek, posyłając Jasnemu naglące spojrzenie.
- Wieczorem jest uczta, więc tym bardziej nie będziesz go miał. - Warknął Pieprz i ucinając dalsze protesty, wepchnął
dowódcę do siedziby gildii.
Jasny westchnął ciężko i postanowił poszukać Edwarda.
- Oszalałeś? - Zdenerwował się Karasu, kiedy Pieprz wepchnął mu stertę dokumentów. - Nigdzie cię teraz nie puszczę.
- Ale ja się nigdzie nie wybieram. - Zapewnił do bóg, zgarniając wszystkie dokumenty z biurka dowódcy na podłogę.
Karasu patrzył na niego w osłupieniu.
- To było posegregowane. - Jęknął słabo.
- Doprawdy? - Zadrwił bóg.
- Jak Marcelina to zobaczy...
- Już się boję.
- Czyli nie odchodzisz? - Upewnił się Karasu, uczepiając się jedynej dobrej wiadomości, która wiązała się z osobą Pieprza.
- Nie.
- To dobrze.
- Ale nic za darmo.
- Wiedziałem. - Prychnął, przewracając oczami. - I uprzedzając twoje fochy, nie oddam ci Muffy. Widzisz, że całkiem nieźle im idzie.
- Nie o to chodzi.
- Nie? - Zdumiał się Karasu.
Zaraz jednak dopadł go poważny niepokój.
Aeszmie zależało tylko na niesfornej czarodziejce.
O co w takim razie miał zamiar prosić?
Nieuważnie przekartkował wciśnięte mu dokumenty.
Zawierały, między innymi, listę członków Wybranych.
- Dziewanna? - Upewnił się.
To, że elf jest w składzie, zupełnie go nie zdziwiło.
- Sam ją wziąłeś na healerkę. - Uśmiechnął się Pieprz.
- Nawet o tym nie myśl. - Zdenerwował się dowódca.
Jeszcze brakowało mu tylko nowej dramy.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Bóg posłał mu wyjątkowo niewinne spojrzenie spod czarnych, krzywych kosmyków.
- Żadnego spania z healerkami!
- To jakieś nowe rozporządzenie? - Zdziwił się Pieprz całkiem nieszczerze.
- Wiesz, o co mi chodzi. Dość dramatów.
- Jesteś przewrażliwiony. - Przewrócił oczami Aeszma, przysiadając na pustym biurku.
- Co to jest? - Zdziwił się Karasu, czytając kolejne dokumenty.
- Pozwolenie na budowę.
- Masz zamiar budować dom? - Zdumiał się dowódca, bo w życiu nie podejrzewałby szalonego boga o podobny pomysł.
- Mam zamiar budować dom poza murami. - Uściślił.
- Czy ty masz jakieś pojęcie o budowaniu?
- Jeszcze nie. - Przyznał szczerze Pieprz.
Karasu w milczeniu studiował dokumenty.
Chwilowo zapomniał o czekającej misji.
- To jest ten twój warunek? - Zapytał w końcu.
- Tak.
- Nie wiem, czy mogę wyrazić zgodę na twoje mieszkanie poza murami.
- Nie wiesz, czy nie chcesz? - Trafił bezbłędnie Aeszma.
- Na co ci to? - Zapytał w końcu.
- Może chciałbym się wyspać, nie słuchając twojego chrapania?
- Wcale nie chrapię! - Obraził się Karasu.
Myślał gorączkowo, jakie mogą być ewentualne konsekwencje jego decyzji.
W głowie kłębiły mu się same katastrofy.
- Podpiszesz kontrakt na kolejne dziesięć lat. - Powiedział w końcu, wbijając wyczekujące spojrzenie w Aeszmę.
- Dwa.
- Pięć.
- Trzy.
- Dobra.
Dowódca odetchnął z ulgą.
Nigdy nie przyznałby, ale ostatnio fakt, że Pieprz nie ma kontraktu spędzał mu sen z powiek.
- To teraz znajdź tam formularz. - Rzucił mściwie, wskazując na wielką górę papierów, kłębiącą się na podłodze.
Na Pieprzu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
Pstryknął palcami, a cztery pergaminy wystrzeliły w powietrze i wylądowały na biurku Karasu.
Dowódca zmrużył oczy.
- Skoro to dla ciebie takie łatwe, to może posegregowałbyś te papiery?
- Może i mógłbym. - Przyznał Pieprz.
- To dlaczego wcześniej tego nie zrobiłeś!
- Bo nie prosiłeś. - Wzruszył szerokimi ramionami rycerz.
Dowódca miał ochotę rzucić w cholernego boga czymś ciężkim.
- Oddychaj. - Poradził mu rozbawiony Pieprz.
- Masz świadomość, że kontrakt nałoży na ciebie ograniczenia na misjach? - Upewnił się.
- Ja mam, a skoro tobie to nie przeszkadza...
Karasu zawahał się.
Miał w gildii boga i własnoręcznie chce się pozbawić możliwości, które się z tym wiązały.
Z drugiej jednak strony, będzie spał spokojnie ze świadomością, że Pieprz nie zniknie przy kolejnym fochu.
Trudna decyzja.
Pewnie byłaby znacznie trudniejsza, gdyby Pieprz nie był dobrym wojownikiem.
Dowódca złożył zamaszyste podpisy w wyznaczonych miejscach i wręczył pióro Pieprzowi.
Zaskoczony bóg patrzył na niego dłuższą chwilę.
- Zaraz naprawdę pomyślę, że ci na mnie zależy. - Zadrwił, podpisując dokumenty.
- Straszny z ciebie kretyn. - Westchnął Karasu, sięgając po gildyjny medalion.
Przerwało im energiczne pukanie do drzwi.
Pieprz zebrał swoje dokumenty.
- Wlazł. - Rzucił łaskawie Karasu.
- Dobrze, że cię jeszcze złapałem. - Ucieszył się Gniewko.
- Coś się stało?
- Tak, wpadłem na świetny pomysł. - Wojownik zamachał dokumentami.
- Już mi się niedobrze robi na widok pergaminu. - Przyznał Karasu.
- Pomyśl o Orlich Szczytach. - Szepnął Pieprz z łobuzerskim błyskiem w oczach.
- Tak! Wszystko zaplanujemy po uczcie. - Zapalił się Karasu.
- Mamy misję na Orle Szczyty?! - Zdumiał się Gniewko.
- No.
- Tam można...
- zdobyć jaja gryfów. - Dokończył podekscytowany dowódca.
- Moglibyśmy stworzyć...
- hodowlę gryfów bojowych. - Westchnął Karasu.
- Nie mogę was słuchać. - Przewrócił oczami Pieprz.
- To nie zmienia faktu, że... - Karasu urwał nagle i wbił zielone oczy w boga.
- Czy ja ci podpisałem zgodę na winnicę? - Zdumiał się.
- No. - Uśmiechnął się chytrze bóg.
Dowódca otworzył i zamknął usta.
- Hajmidal mnie zabije.
- Powinieneś dokładniej czytać dokumenty, które podpisujesz. - Pouczył go Pieprz, zręcznie umykając przed kopniakiem.
- A propos dokumentów. - Gniewko skorzystał z okazji i podał dowódcy papiery. - Pomyślałem, że przy nowym poziomie placu, moglibyśmy szkolić więcej rekrutów.
- No taki był zamysł. - Przytaknął Karasu.
- Dlatego wpadłem na pomysł, żeby ściągnąć do nas najlepszego szermierza w Krainach.
- Zastanawiam się, jak oni zyskują te debilne tytuły. - Pieprz niechętnie sięgnął po medalion gildyjny.
- Pozwalam ci wybrać miejsce, doceń. - Zadrwił Karasu, nie spuszczając Pieprz z oka.
- Zgodziłeś się na kontrakt? - Zdumiał się Gniewko. - Co mu obiecałeś w zamian? - Zaniepokoił się.
- Zabawę w budowlańca. - Parsknął Karasu.
Pieprz przez chwilę obracał w palcach medalion z wizerunkiem gryfa.
Z jednej strony chciał tego.
W końcu będzie miał swoje miejsce, tak naprawdę.
Ale z drugiej...
Karasu zniecierpliwił się.
Wyrwał mu medalion i zadarł do góry lnianą koszulę, wypalając znak na prawym barku boga.
- Ktoś ci mówił, że powinieneś popracować nad cierpliwością? - Prychnął Aeszma, odsuwając się gwałtownie.
- Nie pyskuj. - Poradził mu, bardzo zadowolony z siebie, Karasu. - Czyli zatrudnimy najlepszego szermierza... - Uniósł brwi na widok honorarium na zaproszeniu. - Oszalałeś? - Wbił wzrok w Gniewka.
- W końcu jest najlepszy, trzeba go jakoś skusić, nie?
- A rekrutów będziemy karmić suchym chlebem i wodą?
- No już nie przesadzaj... - Bronił się Gniewko.
- Na mnie nie patrz, teraz oficjalnie mam osobne konto. - Błysnął kłami Pieprz.
- Kurwa. - Westchnął ciężko dowódca. - Dostrzegam coraz więcej minusów tego kontraktu.
- Cóż. - Bóg posłał mu kpiący uśmieszek.
- Dobra, masz. - Wyciągnął podpisane zaproszenie w stronę szczęśliwego Gniewka, który błyskawicznie wrzucił je do skrzynki, puszczając w system.
Pieprz zerknął mu ciekawie przez ramię, przebiegając wzrokiem treść potwierdzenia.
- Nieźle. Właśnie zaprosiliście do gildii legendarnego płatnego zabójcę. Gratuluję.
Pogwizdując cicho opuścił siedzibę gildii, zostawiając w Wielkiej Sali zbaraniałych towarzyszy.
- Czyli nie przyniosłeś wody? - Prychnęła rozeźlona czarodziejka, rozglądając się po łazience, do której przywlókł ją druid.
- Mam coś lepszego. - Zapewnił z zapałem, wskazując na dziwne pokrętło i rurki wystające ze ściany.
Miały podejrzanie znajomy kolor.
Muffinka była prawie pewna, że gdzieś już widziała tę krwistą czerwień.
- To wygląda... - Zaczęła niezadowolonym tonem.
- Mniejsza jak to wygląda! - Przerwał jej druid, niecierpliwie zerkając w stronę drzwi.
Czarodziejka naburmuszyła się.
Była przemarznięta po misji i w dodatku nie przywykła do takiego traktowania.
- Jestem. - Dziewanna wpadła do łazienki.
- No nareszcie! - Ucieszył się Ziemniak. - Pora na test!
- Ja przepraszam bardzo... - Zaczęła ze złością Muffinka.
- Właśnie! - Rozpromieniła się blondynka. - Mam coś dla ciebie.
Ptyś nie zdążyła rzucić żadnej złośliwości, bo dziewczyna wepchnęła jej w ręce różowa doniczkę z drzewkiem na którym...
- To są ptysie. - Zdumiał się druid, zapominając o wannie.
- No. - Uśmiechnęła się dumnie Dziewanna. - Mój własny szczep.
- Drzewko ptysiowe? - Czarodziejka z niedowierzaniem dźgnęła palcem małego ptysia z różowym kremem.
Po namyśle oderwała go i wsadziła do buzi. - Ale dobre! - Rozpromieniła się.
- Podoba ci się? - Zapytała z nadzieją Dziewanna.
- Szaleńczo! - Czarodziejka z zachwytem wpatrywała się w cudowną roślinkę.
- Cieszę się. - Przyznała szczerze blondynka. - A teraz patrz, co wymyślił Ziemniak!
Druid ocknął się z zadumy i uśmiechnął szeroko.
- Tak, no więc wystarczy, że odkręcisz tu. - Wskazał na jedno z pokręteł, które właśnie przekręcił.
Rozległ się dziwny, bulgoczący dźwięk i z rurki chlusnęła woda, prosto do wanny.
Czarodziejka otworzyła szeroko oczy.
- Skąd to leci?
- Ze studni. - Pochwalił się Ziemniak.
- Jak zrobiłeś, że woda ze studni materializuje się w tym metalowym? - Muffinka ciekawie zaczęła oglądać rurki.
- Płynie po prostu.
- Bez żadnej formuły przenoszącej?
- Bez. - Oznajmił z zadowoleniem.
- Łał. - Westchnęła z zachwytem czarodziejka.
- Koniec z łażeniem z wiadrami! - Zatarł ręce druid.
- A do czego ten drugi? - Ptyś wskazała na drugie pokrętło.
- Tam będzie leciała ciepła woda. - Wyjaśnił ochoczo Ziemniak.
- Ciepła? - Zdumiała się czarodziejka. - Ze studni? Jak?
- Jeszcze nie wiem, ale już mam projekt tylko... - Zapalił się druid.
- Dobra, to idź myśleć gdzieś indziej, a ja się wykąpię. - Czarodziejka bez ceregieli wypchnęła z łazienki Ziemniaka i Dziewannę.
Ostrożnie odstawiła ptysiowe drzewo na podłogę i z zachwytem wpatrzyła się w prawie pełną wannę.
Koniec z dopraszaniem się o wodę.
Cudownie.
Stuknęła laską o brzeg i wyszeptała formułę podgrzewającą.
Miała tylko nadzieję, że Ziemniak wymyśli ciepłą wodę, zanim skończy jej się moc Aeszmy, umożliwiająca czary w Miasteczku.
Bezszelestnie przekradli się przez niewielki lasek.
Sprawdzili dokładnie teren.
Ukryci w cieniu drzew ustalili najlepszą strategię.
Kawałek od nich znajdował się cel.
Stara gospoda.
Ich zadaniem było odzyskanie, przywłaszczonych przez karczmarza, towarów.
- Jakoś nie wygląda mi to na misję czwartego poziomu. - Jasny posłał podejrzliwe spojrzenie, w stronę rozpadającego się budynku.
- A mi to wygląda na pułapkę. - Dorzucił swoje trzy grosze Edward.
- No tak, jeszcze coś? - Prychnął Karasu.
- Serio wysłałeś zaproszenie do Czarnego Ostrza? - Wyszeptał Jasny.
- Ukatrupię was. - Obiecał dowódca.
- Dobrze ci idzie. - Parsknął Edward.
- Idź już. - Syknął Karasu, wyciągając łuk.
Rycerz spojrzał na Jasnego, który posłał mu wesoły uśmiech.
Ruszyli jednocześnie.
Edward śmiało wyszedł na otwartą przestrzeń, a Jasny przemykał pod osłoną drzew, by zakraść się od tyłu.
Karasu nałożył strzałę i czujnie wypatrywał choćby najmniejszego ruchu.
Rycerz tymczasem dotarł do drzwi gospody i chwilę później zniknął w jej wnętrzu.
Nie minęło wiele czasu, a w oknie zamigotało wątłe światło świecy.
Jasny oderwał się od ściany lasu i przemknął na tyły budynku.
Wsunął się do środka przez okno.
W kuchni nikogo nie było.
Ruszył w kierunku sali i wpadł na Edwarda.
- Sprawdzałeś górę?
- Nigdzie nie ma żywej duszy. - Mruknął rycerz.
- Nie podoba mi się to.
- Została piwnica.
Szybko znaleźli właz.
W środku, oprócz wilgoci i rozkładających się czterech trupów, były też trzy spore pakunki.
- Chyba znaleźliśmy poprzednią ekipę. - Skrzywił się Jasny.
Zrobiło mu się niedobrze.
Ostrożnie wycofał się w stronę stromych schodków, kiedy coś zagrzechotało pod jego butem.
Edward odpalił swoją świeczkę i uniósł ją do góry.
Posadzka piwnicy była grubo usłana kośćmi.
- Kurwa. - Zaklął Jasny.
- Z ust mi to wyjąłeś. - Westchnął Edward i zatęsknił do swojej istoty.
Przełknął nerwowo ślinę, usiłując zachować zimna krew.
Nachylił się nad jednym z trupów i poświecił.
- Coś ich zeżarło. - Zawyrokował.
Jasny nerwowo rozglądał się po piwnicy, którą stanowiła jedno, upiorne pomieszczenie.
- Tu nic nie ma. - Zawyrokował.
- Może weźmy paczki i wiejmy? - Edward złapał jeden z pakunków, który nawet nie drgnął.
- Wydaje mi się, że to byłoby zbyt piękne.
Zamarli, wsłuchani w niepokojącą ciszę.
Byli pewni, że w środku nie ma nikogo.
Tymczasem nad ich głowami rozległy się kroki.
Karasu rozglądał się czujnie po okolicy.
Miał wrażenie, że minęły wieki, odkąd jego towarzysze zniknęli w dziwnej gospodzie.
Mimo to nie słyszał szczęku broni.
Usłyszał za to szelest.
A później kolejny.
Coś usiłowało się do niego podkraść.
Wcale mu się to nie podobało.
Być może mylnie założyli, że wróg będzie się czaił w gospodzie.
Jakby na potwierdzenie obaw dowódcy, z różnych stron rozległy się niepokojące pomruki.
Dziwnie szybko zapadł zmrok.
Karasu zaryzykował kilka kroków w stronę gospody, która nagle wydała mu się upragnionym schronieniem.
Ledwo drgnął, a w mroku rozbłysły żółte ślepia.
Dowódca nie został, żeby je policzyć.
Dzikim pędem puścił się w stronę gospody.
Wyhamował przed samymi drzwiami i usiłując uspokoić rozszalałe serce, ostrożnie wsunął się do środka.
Nie wiedział, czego się spodziewać.
Przywitała go ponura, pusta salka śmierdząca kurzem i ciężka, podejrzana cisza.
Ostrożnie ruszył w stronę kuchni.
Kiedy przestąpił jej próg, mało nie dostał w łeb od Jasnego.
- Bogowie. - Szermierz odłożył patelnię.
- Poważnie miałeś zamiar się tym bronić. - Roześmiał się mimo woli Karasu.
- Cicho bądźcie. - Syknął Edward, zamierając.
Ponurą ciszę przerwało potępieńcze miauczenie.
- Zamknąłeś drzwi? - Zapytał cicho Jasny.
- Nie. - Przełknął nerwowo ślinę Karasu.
- Tamtym na dole nie pomogły nawet zamknięte drzwi. - Syknął Edward, dobywając miecza.
Szybko ruszył w stronę drzwi.
- Nie otwieraj! - Wrzasnął Jasny.
Karasu błyskawicznie nałożył strzałę.
W samą porę, bo gdy tylko rycerz otworzył drzwi, do środka wpadło jakieś stworzenie.
Dowódca postanowił najpierw strzelać, a potem zbierać informacje.
Spudłował.
Raz jeszcze by jakoś przełknął, ale cel umknął mu cztery razy, poruszając się z niezwykłą prędkością.
Edward tymczasem barykadował drzwi ławami.
Jasny zaatakował dokładnie w chwili, gdy napastnik skoczył przez próg kuchni, usiłując dopaść Karasu.
Pozbawiony głowy trup upadł z plaskiem na podłogę.
Ciemność zadrżała od wściekłego jazgotu, które rozlegało się już z każdej strony.
- Otoczyły nas. - Stwierdził zupełnie niepotrzebnie Jasny. - Co to w ogóle jest?
Karasu szturchnął butem, uzbrojoną w ostre zęby, paszczę.
- Gdyby nie ten koszmarny uśmiech od ucha do ucha powiedziałbym, że to kot.
- A dwa rzędy kłów ci umknęły? - Jasny ciekawie otworzył pysk końcem miecza.
Edward wrócił do kuchni z ponurym wyrazem twarzy.
- To kłaki.
- Że co? - Zdumiał się Karasu.
- Kłaki. Wyjątkowo szybkie, zwinne i krwiożercze paskudztwa. Atakują stadem.
- Cudownie, panie encyklopedia. - Westchnął Jasny. - Jaki się ich pozbyć?
- W takiej ilości? Mało prawdopodobne. Poza tym to nie jest nasz główny problem.
Wściekłe miauczenie nasilało się.
Coś obijało się o ściany.
Drzwi zatrzeszczały złowieszczo.
Ciemne kształty przemknęły za oknem, za ich plecami.
- Trzeba zasłonić okna! - Karasu rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co oparłoby się atakowi upiornych stworów.
- Zabarykadujmy kuchnię. - Jasny kilkoma kopniakami zniszczył niewielki stolik i zakrył jego blatem okno kuchenne.
Edward podparł wszystko, przyciągnięta ławą, której drugi koniec zaparł o ścianę.
- Problem w tym, że te drzwi otwierają się na zewnątrz.- Zauważył Karasu.
- Przesuńmy ten kredens. - Jasny jednym ruchem zmiótł poukładanie na meblu naczynia.
Mało nie ogłuchli od huku garnków i brzęku tłuczonego szkła.
Zdążyli w samą porę.
Ledwo przesłonili drzwi koszmarnie ciężkim kredensem, a już dobiegł ich dźwięk tłuczonego okna i wygłodniały jazgot.
- Coś mówiłeś, że to nie jest nasz główny problem? - Zapytał słabo Karasu, ocierając pot z czoła.
Zabarykadowali się, świetnie, tylko co dalej?
- Kłaki to koty zmienione przez wampira, a to oznacza, że gdzieś tu czai się ich pan.
- Zaraz czai. - Gdzieś pod sufitem usłyszeli urażony głos.
Zaskoczeni odskoczyli pod ścianę.
Edward i Jasny unieśli miecze, a Karasu naciągnął cięciwę.
Na belce, pod sufitem, siedział elegancko ubrany młodzieniec.
W nienaturalnie bladej dłoni obracał wytworny cylinder.
- Zakładam, że nie brałeś srebrnych grotów, nie? - Szepnął półgębkiem Jasny, nie spuszczając wzroku z Karasu.
- Nie będą mi potrzebne. - Mruknął dowódca, wypuszczając strzałę, która pomknęła prosto w serce wampira.
Młodzieniec złapał ją kilka centymetrów od swojego eleganckiego, szkarłatnego płaszcza.
- Na pocieszenie powiem, że wasi poprzednicy nawet nie domyślili się mojej obecności. - Posłał Gryfom drapieżny uśmiech, prezentując kły.
- Pieprz ma lepsze. - Wyrwało się Jasnemu.
- To nie jest dobry moment. - Szepnął Karasu, dyskretnie przetrząsając pas z kieszonkami, w poszukiwaniu noża ze srebra.
Zaczynał się bać, że zostawił go w stercie listów, które otwierał.
Wampir tymczasem przestał się uśmiechać.
Wbił w nich zimne, niebieskie oczy.
Kłaki musiały dostać się również na górę, bo nad kuchnią wyraźnie coś biegało.
Jasny pomyślał, że mogliby się schować w piwnicy i poczekać do wschodu słońca.
Tyle tylko, że ktoś przed nimi próbował już tej taktyki.
Ze słabym skutkiem.
Chociaż...
Nie miał pojęcia, jak szybkie są wampiry.
Nigdy żadnego nie widział.
Postanowił, że chwilowo obejdzie się bez tej wiedzy.
Nie bawiąc się w delikatność, ani zbędne wyjaśnienia, po prostu zepchnął Karasu do piwnicy i skoczył za nim, ciągnąc za pelerynę zaskoczonego Edwarda.
Jasny wylądował na schodkach, które zatrzeszczały nieprzyjemnie i zdążył jeszcze zatrzasnąć klapę, niemal łamiąc palce, gdy zamykał zasuwy.
Wyraźnie słyszał wściekły syk i ohydne skrobanie pazurów po metalu.
Odetchnął z ulgą i spojrzał przez ramię.
- Kurwa. - Zajęczał Karasu, z trudem wygrzebując się ze sterty kości. - Połamałeś mi łuk.
- A mi chyba gnaty.- Sapnął Edward, ostrożnie macając się po żebrach.
- Uratowałem wam dupy.
- Zamknąłeś nas w spiżarni wampira! - Wściekł się Edward. - Im to na zdrowie nie wyszło!
- Nie słuchałeś go? Sam przyznał, że go nie widzieli, czyli musiał siedzieć tutaj. Wampiry nie lubią słoneczka, więc wystarczy, że...
- Posiedzimy tu do świtu. - Odetchnął Karasu.
- Nie wiedziałem, że promienie przenikają przez ściany. - Zadrwił Edward.
- Do tej pory kłaki rozniosą gospodę. - Uśmiechnął się Jasny i jakby na potwierdzenie jego słów, coś nad ich głowami runęło z hukiem.
- Myślę, że to była wampirza sypialnia, a większość lazła do gospody od razu, czyli jak on spał.
- Tylko my czailiśmy się w krzakach, jak jakieś zboki.
- I dobrze, to nam uratowało dupy. - Mruknął Jasny.
- Nie mów hop. - Ostrzegł go Karasu.
- Wolałbyś wdepnąć na śpiącego wampira?
- Nie. - Gryf nie przyznał, że wolałby, żeby Pieprz był z nimi. Albo choćby jeden pomylony Grzech.
Pieprz tymczasem skończył rozprawiać się z papierami i postanowił rozprostować kości.
Po drodze wpadł na wyraźnie zadowoloną Muffinkę.
- Dokąd idziesz?- Zainteresowała się.
- Zobaczyć nowy plac. Jak było na misji?
- Strasznie, musiałam ratować te sieroty.
- Dziwne, że przeżyły. - Parsknął bóg i zarobił kopa.
- Przywiozłam demonicznego misia polarnego i wytresuję go tak, żeby cię zeżarł.
- Aż się boję. - Przyznał prawie poważnie Pieprz.
Czarodziejka posłał mu groźne spojrzenie.
Zaraz jednak uśmiechnęła się uroczo i skinęła na niego palcem.
Bóg posłał jej kpiące spojrzenie.
Nic z tego, nie da się nabrać.
- Pieprz! - Zaprotestowała, kiedy zwiał w stronę placu.
Stuknęła laską w ziemię i zmieniła ją w lodowisko.
Aeszmę uratował tylko refleks.
Ślizgiem dotarł do końca pułapki i pokazał czarodziejce język.
- Stój! - Muffinka nie miała zamiaru odpuścić, puszczając się w pogoń.
Bóg skręcił w wąską uliczkę, prowadzącą na tereny koszar.
Czarodziejka wypadła zza rogu i postawiła mu ścianę z lodu przed nosem.
Oparła się zadowolona o laskę i sprobowała opanować zadyszkę.
- Nikt ci nie mówił, że w mieście się nie czaruje. - Burknął, odwracając się w jej stronę.
Ptyś z zadowoleniem podeszła do swojej ofiary.
- Złapałam boga, a to ci heca. - Uśmiechnęła się.
- I co z tym zrobisz? - Zadrwił Pieprz, krzyżując ramiona na piersi.
- Hmm. - Ptyś, przesunęła czubkiem laski po jego policzku. - Sama nie wiem. - Wbiła w Pieprza figlarne spojrzenie.
Podeszła bliżej i uniosła się w powietrze.
Zanim bóg zdążył zareagować, czarodziejka pocałowała go w policzek.
Ściana za jego plecami zniknęła, a Ptyś z gracja wylądowała za Pieprzem.
Posłała mu rozbawione spojrzenie.
- Chciałam ci podziękować za moc. - Uśmiechnęła się.
- Nie mogłaś tak od razu? - Burknął zmieszany bóg.
- Nie, bo wtedy byś się tak uroczo nie zarumienił. - Zauważyła bezlitośnie.
- Wcale się nie rumie... - Warknął Pieprz, który nagle urwał i zbladł.
W jego spojrzeniu było coś takiego, że czarodziejka odwróciła się błyskawicznie.
Pewnie nie zorientowałaby się, na co właściwie bóg patrzył, tyle że odpowiedź sama pchała jej się w oczy.
Przy ogrodzeniu placu stał Gniewko i jakiś smukły chłopak, w czarnym płaszczu z kapturem.
Miał niesamowite, czerwone włosy i najbardziej zielone oczy, jakie czarodziejka widziała.
Patrzył prosto na Pieprza.
Ptyś cofnęła się dwa kroki i szepnęła ciekawie do skamieniałego boga:
- Kto to?
- Pierdolony demon, który złamał mi serce. - Zawarczał lodowato Pieprz, dosłownie rozpływając się w powietrzu.
Czarodziejka zamrugała zaskoczona.
O nie, na bank tego tak nie zostawi, musi dowiedzieć się więcej!
Pobiegła w stronę rynku, patrząc na złoty znak na swojej dłoni.
- Nie ze mną te numery, Pieprz. - Prychnęła.