Anime z nurtu „historycznego” jest jakby biorąc to wszystko do kupy – trochę mało. Więc gdy tylko pojawiły się zapowiedzi Ikoku Meiro no Croisée – byłam wniebowzięta. Bo nie tylko Japonia jest tu głównym tematem, ale i Francja. Wiek XIX. Czego chcieć więcej? Może loli? A czemuż by nie? I tak o to powstało anime do którego ktoś wsypał trochę za dużo cukru
Claude Claudel jest prostym rzemieślnikiem, męską tsundere, blondynkiem – wszystko jasne? Tak, tak, ale jego reakcja na wiadomość, iż od dzisiaj weźmie pod opiekę japońską, drobniutką służącą, z woli swego dziadka wydaje się dość przewidywalna. I tak o to zaczynają się przygody (?) małej Yune w tym zagmatwanym świecie. Dodajmy jeszcze bogatą damę, - również słodką lolitkę - szalejącą na punkcie dalekiego wschodu (dokładniej – Japonii) i naszej młodej panny.
Wiarygodność historyczna „Ikoku…” pęka w szwach. O ile trochę orientuje się w kulturze Francuskiej i pewna zgodność została zachowana, tak o tyle po japońskiej stronie tej zgodności nie ma. Po pierwsze: wydaje mi się, że w ówczesnym czasie podróż do Francji była co najmniej trudna, a i kimono nie było wtedy rzeczą aż tak powszednią: przeważnie panie/panny nosiły je podczas jesieni swojego życia, a młodsi zakładali je na święta. Więc po co to było? Nie wiem. Ale realia francuskie – miodzie. Cieszą w tym wypadku drobne rzeczy: a to jakiś plakat z opery, a to pan grający na pozytywce, a to piękna, francuska sukienka…
Jak już doszliśmy do garderoby, wypada trochę rozwinąć temat ubrań. Mianowicie kimon. Dla nich warto zobaczyć to anime. Te szczegóły, niuanse, odcienie, ruch kimona powodują, że przestajemy zauważać niezgodności. Zadbano o każdy szczegół. Przy okazji – francuskie wdzianka równie wdzięczne. Oblubienica Yune Alice Blanche ma takie śliczne, wiernie oddające każdy szczegół sukienki, że najtwardsi wymiękają.
Ważną sprawę stanowią związki między bohaterami i rozwijanie się ich w bardzo naturalny sposób. Co prawda, trudno mi uwierzyć w wiarygodność niektórych postaci, ale relacje między nimi są zbudowane autentycznie i ciekawie. Mimo, że wkradają tu się schematy, to m.in. relacja która łączy Claude i Yune jest naprawdę pocieszna. Inną sprawą jest to, że wkradł tu się pewien babol: monologi. Yune, mianowicie, jak na małą dziewczynkę jest raz zbyt naiwna, a później strzela nam wypowiedź a’la Edison. Dlaczego tu o tym piszę? Po takowy wyprysk jest przeważnie podczas naprawdę przekonującej rozmowy.
Tak i jeszcze postaci… Główna bohaterka i Claude są bardzo schematyczni. Naiwny sposób myślenia Yune, gryzie się z jej wykreowaniem: rozsądnej osoby. Również Claude, jako dziewczyna zostałaby ochrzczona tsundere, ale trzeba oddać nieco sprawiedliwości – jego spojrzenie na świat jest zaskakująco realistyczne. Bohaterowie drugoplanowi są już nieco bardziej „możliwi”. Nawet Alice i jej rozkapryszone zachowanie mieszczą się w granicach normy. Co zdecydowanie na plus. Zaś swoistą perełką są przechodzące osoby, nie mieszczące się nawet na czwartym planie. Ich pesymistyczne, eleganckie odruchy tworzą naprawdę przekonujący obraz. Ci właśnie „przechodnie” zaliczają się do bohaterów neutralnych, za co chwała twórcom. Nie próbowano ich jakoś oczernić, ani wyróżnić.
Trudno mi wskazać główny wątek. Bo patrząc obiektywnie – wątków pobocznych nie ma. Jest jeden podzielony na wydarzenia. Jestem przeciwko takim rozwiązaniom, ale tu dodało to nieco… Hm… „Prawdziwości”. Oczywiście wiadomo, że te wszystkie zbiegi okoliczności są grubymi nićmi szyte, ale mimo to zlewają się w całość i nie rażą. Bardzo fajny zabieg, moim zdaniem.
Dlaczego warto? Po seansie czujemy lekkie, bajkowe ciepło, jak przy produkcjach studia Ghibli. Obecnie jestem na odcinku piątym, a owo ciepło jest na mnie wylewane wiadrami. Czujemy czar tych uliczek, ciemnych zaułków, obdartych ubrań, wytrawnych sukien. To niesamowita frajda wejść w taka dorożkę i przeżyć przejażdżkę po Francji. Nawet brukowana uliczka w tych warunkach zamienia się w leśną aleję. Naprawdę super uczucie.
Co do kwestii techniczne – nie najgorzej. Zdarzają się „stojące tła”, ale głównie po to by napatrzeć się na te uliczki i dumne budowle. Animacja jest całkiem niezła, projekty postaci co prawa nieco przesłodzone, ale da się przeżyć. Wspomniałam o rewelacyjnych sukienkach, więc czas na detale. Claude to rzemieślnik, niezwykle z reszta utalentowany, więc będzie na co popatrzeć. Mimika przeciętna.
Muzyka jest mocno średnia. Nie licząc kilku rewelacyjnych dźwięków, jakby wyjętych żywcem z Francji, tej niesamowitej, charakterystycznej mieszanki, nie ma czego słuchać. To wszystko już było.
Czy polecam anime Ikoku Meiro no Croisée? Wbrew wszystkim złym rzeczom jakim o nim napisałam – tak. Gorąco zachęcam. Ja również niezwłocznie biorę się za następny odcinek.
Wspomniane francuskie dźwięki.
Claude Claudel jest prostym rzemieślnikiem, męską tsundere, blondynkiem – wszystko jasne? Tak, tak, ale jego reakcja na wiadomość, iż od dzisiaj weźmie pod opiekę japońską, drobniutką służącą, z woli swego dziadka wydaje się dość przewidywalna. I tak o to zaczynają się przygody (?) małej Yune w tym zagmatwanym świecie. Dodajmy jeszcze bogatą damę, - również słodką lolitkę - szalejącą na punkcie dalekiego wschodu (dokładniej – Japonii) i naszej młodej panny.
Wiarygodność historyczna „Ikoku…” pęka w szwach. O ile trochę orientuje się w kulturze Francuskiej i pewna zgodność została zachowana, tak o tyle po japońskiej stronie tej zgodności nie ma. Po pierwsze: wydaje mi się, że w ówczesnym czasie podróż do Francji była co najmniej trudna, a i kimono nie było wtedy rzeczą aż tak powszednią: przeważnie panie/panny nosiły je podczas jesieni swojego życia, a młodsi zakładali je na święta. Więc po co to było? Nie wiem. Ale realia francuskie – miodzie. Cieszą w tym wypadku drobne rzeczy: a to jakiś plakat z opery, a to pan grający na pozytywce, a to piękna, francuska sukienka…
Jak już doszliśmy do garderoby, wypada trochę rozwinąć temat ubrań. Mianowicie kimon. Dla nich warto zobaczyć to anime. Te szczegóły, niuanse, odcienie, ruch kimona powodują, że przestajemy zauważać niezgodności. Zadbano o każdy szczegół. Przy okazji – francuskie wdzianka równie wdzięczne. Oblubienica Yune Alice Blanche ma takie śliczne, wiernie oddające każdy szczegół sukienki, że najtwardsi wymiękają.
Ważną sprawę stanowią związki między bohaterami i rozwijanie się ich w bardzo naturalny sposób. Co prawda, trudno mi uwierzyć w wiarygodność niektórych postaci, ale relacje między nimi są zbudowane autentycznie i ciekawie. Mimo, że wkradają tu się schematy, to m.in. relacja która łączy Claude i Yune jest naprawdę pocieszna. Inną sprawą jest to, że wkradł tu się pewien babol: monologi. Yune, mianowicie, jak na małą dziewczynkę jest raz zbyt naiwna, a później strzela nam wypowiedź a’la Edison. Dlaczego tu o tym piszę? Po takowy wyprysk jest przeważnie podczas naprawdę przekonującej rozmowy.
Tak i jeszcze postaci… Główna bohaterka i Claude są bardzo schematyczni. Naiwny sposób myślenia Yune, gryzie się z jej wykreowaniem: rozsądnej osoby. Również Claude, jako dziewczyna zostałaby ochrzczona tsundere, ale trzeba oddać nieco sprawiedliwości – jego spojrzenie na świat jest zaskakująco realistyczne. Bohaterowie drugoplanowi są już nieco bardziej „możliwi”. Nawet Alice i jej rozkapryszone zachowanie mieszczą się w granicach normy. Co zdecydowanie na plus. Zaś swoistą perełką są przechodzące osoby, nie mieszczące się nawet na czwartym planie. Ich pesymistyczne, eleganckie odruchy tworzą naprawdę przekonujący obraz. Ci właśnie „przechodnie” zaliczają się do bohaterów neutralnych, za co chwała twórcom. Nie próbowano ich jakoś oczernić, ani wyróżnić.
Trudno mi wskazać główny wątek. Bo patrząc obiektywnie – wątków pobocznych nie ma. Jest jeden podzielony na wydarzenia. Jestem przeciwko takim rozwiązaniom, ale tu dodało to nieco… Hm… „Prawdziwości”. Oczywiście wiadomo, że te wszystkie zbiegi okoliczności są grubymi nićmi szyte, ale mimo to zlewają się w całość i nie rażą. Bardzo fajny zabieg, moim zdaniem.
Dlaczego warto? Po seansie czujemy lekkie, bajkowe ciepło, jak przy produkcjach studia Ghibli. Obecnie jestem na odcinku piątym, a owo ciepło jest na mnie wylewane wiadrami. Czujemy czar tych uliczek, ciemnych zaułków, obdartych ubrań, wytrawnych sukien. To niesamowita frajda wejść w taka dorożkę i przeżyć przejażdżkę po Francji. Nawet brukowana uliczka w tych warunkach zamienia się w leśną aleję. Naprawdę super uczucie.
Co do kwestii techniczne – nie najgorzej. Zdarzają się „stojące tła”, ale głównie po to by napatrzeć się na te uliczki i dumne budowle. Animacja jest całkiem niezła, projekty postaci co prawa nieco przesłodzone, ale da się przeżyć. Wspomniałam o rewelacyjnych sukienkach, więc czas na detale. Claude to rzemieślnik, niezwykle z reszta utalentowany, więc będzie na co popatrzeć. Mimika przeciętna.
Muzyka jest mocno średnia. Nie licząc kilku rewelacyjnych dźwięków, jakby wyjętych żywcem z Francji, tej niesamowitej, charakterystycznej mieszanki, nie ma czego słuchać. To wszystko już było.
Czy polecam anime Ikoku Meiro no Croisée? Wbrew wszystkim złym rzeczom jakim o nim napisałam – tak. Gorąco zachęcam. Ja również niezwłocznie biorę się za następny odcinek.
YouTube wideo
Wspomniane francuskie dźwięki.