Od polskiej premiery najnowszej interpretacji historii Masamune Shirowa minęło co prawda 1,5 miesiąca, ale jak to z leniwymi kluskami bywa, turlają się na ostatni seans w mieście. Spodziewam się jednak, że wciąż są wśród Was osoby, które planują zobaczyć film Ruperta Sandersa i zastanawiają się czego oczekiwać od amerykańskiej interpretacji klasyki.
Zacznę od ostrzeżenia - poniższy tekst zawiera uwagi, które w mniejszym lub większym stopniu są spoilerami zarówno wersji z 1995 roku jak i 2017. Ale obiecuję, że starałam się nie popsuć nikomu radości z oglądania!
Ostrzeżenie nr 2 dla planujących seans – nie traktujcie najnowszego filmu jako aktorską wersję pierwszej ekranizacji. I pod żadnym pozorem nie popełniajcie mojego błędu i nie przypominajcie sobie anime tuż przed obejrzeniem nowości.
Na wstępie zaznaczę – film sam w sobie nie jest zły, oceny osób nieznających mangi czy wcześniejszych wersji to solidne 6-7/10. Jak na tego typu kino to całkiem zadowalający, moim zdaniem, wynik. Smuci jednak to, że trafia on do szufladki razem z mniej ambitnymi obrazami.
Miało być jednak o porównaniu – zatem do dzieła! Pozwolę sobie tu na posłużenie się wyjaśnieniem bardzo obrazowym. Jakie są relacje między wspomnianymi wersjami? Ktoś wyrzucił pacynki i trochę scenariusza z wersji z 1995 roku. Kto inny zebrał je, wybrał kilka, które mu się podobało, wyciął kilka ciekawych scen ze scenariusza i rzucił Hollywood na pożarcie. Nie zwrócił przy tym uwagi na to, która postać jaką pełniła pierwotnie rolę, jak się nazywała i, co dość istotne w tej historii, czy była człowiekiem/AI/cyborgiem. Choć udało mu się trafić, która pacynka była pierwotnie główną bohaterką.
Najnowszy film jest zupełnie nową, całkowicie oderwaną od pierwszej wersji historią, które łączy jedynie kilka bardziej lub mniej charakterystycznych scen i jeszcze mniej bohaterów. Przy czym porównanie do pacynek wydaje mi się tu o tyle trafne, że w historiach tych postaci więcej niż namieszano. I to ratuje cały obraz – potraktowanie go jako coś nowego, korzystającego tylko z istniejącej marki.
Zacznijmy może od pozytywów. Zauważalne było dla mnie najbardziej… podobieństwo muzyki. Tu muszę przyznać - poczułam klimat. Duży plus, bo w obu wersjach pod tym względem jest dobrze.
Skoro już jesteśmy przy kwestiach klimatu – wizualny popis twórców obrazów, karnawału świateł, reklam, wielkich holograficznych postaci i plansz, a z drugiej strony wybuchy, zestrzelone i spadające helikoptery,
czołgo-pająki (tak to chyba brzmiało w oryginalnym tłumaczeniu). Dużo się dzieje, napracowali się, bo nawet nieźle to wygląda… osobną sprawą jest, czy tego oczekujemy od tej historii. W każdym razie jest widowiskowo.
Dalej drążąc temat klimatu – japońskiego konkretniej, a w zasadzie azjatyckiego, bo nie jestem pewna, czy twórcom udało się ograniczyć tylko do motywów japońskich. Stary Azjata mówiący po japońsku mimo, że wszyscy wokół mówią po angielsku –
checked, tłoczne uliczki z azjatyckimi znaczkami –
checked, starsza Azjatka przygotowująca herbatę –
checked, to może jeszcze wnętrze z drzewkiem bonsai i sadzawką? Czemu nie -
checked. I od razu człowiek czuje klimat Kraju Kwitnącej Wiśni. Albo i nie. Mocno subiektywnie patrząc – troszkę na siłę i bardzo stereotypowo.
Co natomiast jest bardzo hollywoodzkiego w klimacie i przekazie? Traktowanie widza jakby został dawcą mózgu albo przysypiał na filmie. Z przykrością muszę przyznać, że o ile w wersji z 1995 klimat tajemnicy i domysłów zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, tak tu każda scena była oczywista do granic możliwości. Gdy tylko pojawiała się jakaś komplikacja scenariusza, to razem ze sceną, która łopatologicznie wyjaśniała widzowi co się właśnie wydarzyło. Ktoś przeprowadza atak i hakuje umysł wybitnego naukowca? Pokażmy tuż przed tym jak osobiście wydaje rozkaz by to zrobić. Biedny widz jeszcze by musiał skojarzyć jakieś fakty albo poczekać trochę czasu jak wszystko się potwierdzi…
Drugie, moim zdaniem bardzo hollywoodzkie zagranie – wciskanie filozofii i konfliktu psychologicznego na siłę. Czemu na siłę? Patrz punkt wyżej – bohaterzy muszą odbyć długą rozmowę, która dokładnie wyjaśni nam jakie mają rozterki. Jeśli widz przyśnie akurat na tych scenach to z pomocą przychodzi obraz – głównej bohaterki wynajmującej prostytutkę, by móc dokładniej przyjrzeć się i dotknąć ludzkiego ciała. Teraz już nie mamy wątpliwości, że konflikt wewnętrzny, o którym mówi przez pół filmu istnieje i nie daje jej spokoju.
Jeszcze na koniec ciekawostka – jak wcisnąć tę historię i obraz w kategorię wiekową PG-13? Po amerykańsku – pozbawiając bohaterkę sutków. W końcu nie ma kobiecych sutków – nie ma nagości. Bang!
Ciekawostka nr 2 – jeśli motyw leku na wspomnienia wydaje się Ci znajomy, zastanów się czy nie widziałeś filmu
Selfless/ Klucz do wieczności z 2015 roku.
Teraz już znacie moje pierwsze, spisane na gorąco, wrażenia po obejrzeniu najnowszej interpretacji
Ghost In the Shell. Nie mogę się doczekać, by poznać Wasze uwagi na ten temat. Zachęcam do dzielenia się nimi w komentarzach pod artykułem.