Zasady korzystania z Death Note
Zasada numer jeden: Człowiek, którego nazwisko zostanie tu zapisane - umrze.
Zasada numer dwa: Zapis będzie skuteczny, jeśli piszący wyobrazi sobie twarz posiadacza nazwiska.
Zasada numer trzy: Bazowanie na mandze bez próby wiernej adaptacji zakończy się fiaskiem.
O powstającej amerykańskiej wersji Notatnika Śmierci można było słyszeć od dawna i każda z kolei pojawiająca się informacja na temat owej produkcji wywoływała emocje, cóż, najczęściej ambiwalentne. Pierwszą dużą kontrowersją okazała się już oficjalna informacja o obsadzie, z której jasno wynikało, że aktorzy, łagodnie rzecz ujmując, nie reprezentują cech, które charakteryzowały postaci znane z oryginału.
Jako wspomniany oryginał, na potrzeby recenzji w sposób tożsamy potraktujemy mangę jak i anime, któremu Death Note zawdzięcza zdecydowaną większość swojej popularności, gdyż właśnie kluczowym punktem wyjścia zdaje się znajomość lub nieznajomość starszych wersji. Jako zaznajomieni z tematem od samego początku będziemy porównywać, jako widzowie ze świeżym podejściem będziemy spokojnie chłonąć, ale wraz z zakończeniem seansu w obu przypadkach werdykt będzie ten sam: film nie jest dobry.
Opowiada historię Lighta Turnera, intelektualnie uzdolnionego, choć społecznie wycofanego ucznia liceum, który przypadkiem, czy też nie - staje się posiadaczem notatnika śmierci, prastarego zeszytu, zapewniającego śmierć każdemu, kogo nazwisko znajdzie się na jego kartach. Z czasem, po odkryciu niezwykłych możliwości, które zapewnia posiadanie notatnika, licealista postanawia wymierzać sprawiedliwość przestępcom. Na jego drodze jednak staje tajemniczy L, genialny detektyw, próbujący schwytać samozwańczego boga.
Czyż opis nie brzmi podobnie do oryginału? Być może, jednakże na bardzo ogólnym rysie fabularnym kończą się podobieństwa. Ilość błędów, jakie popełnia ten film jest przytłaczająca, a największym z tych błędów jest kompletne wykastrowanie fabuły z tego, za co całe mnóstwo fanów pokochało oryginał - pojedynek genialnych umysłów.
Śladowe ilości inteligencji Lighta twórcy próbują nam zostawić już na samym początku filmu, kiedy rozwiązuje on za pieniądze zadania dla innych uczniów, w dalszej części filmu jest on zwykłym nastolatkiem, a znana z mangi ,,zabawa w kotka i myszkę" pomiędzy nim, a detektywem jest tutaj tak uproszczona, że niemal niezauważalna.
Sama postać detektywa i jego wątek również pozostawia niesmak. Wiadomym jest, że w Stanach Zjednoczonych istnieje absurdalne prawo mówiące m.in. iż w każdym filmie musi zagrać przynajmniej jeden czarnoskóry aktor, a jeśli występuje tylko jeden, to nie może być to postać negatywna, ale zatrudnienie czarnoskórego aktora do roli L było decyzją co najmniej nietrafioną. Szczególnie dla ludzi, którzy oryginał znają, gra aktorska Lakeitha Stanfielda wygląda jak (jakkolwiek to zabrzmi) małpowanie znanego nam wcześniej L, jak gdyby dziecko zafascynowane anime próbowało naśladować ruchy, których nie potrafi i udawać inteligencję, której nie ma.
Znacznie lepiej to wyszło samym Japończykom w ekranizacji live action Desu Nōto z 2006 roku. Choć i ten film spotkał się z falą krytyki ze strony fanów, pozostaje dziełem znacznie bardziej dla nich przychylnym, niż tegoroczny wybryk Netfliksa. Bezsprzecznie jednak w doborze aktorów nie można odmówić jednej trafionej decyzji, mianowicie kreacji Ryuka, któremu głosu, jak i mimiki użyczył Willem Defoe.
Tak jak wiele można powiedzieć o filmie w kontekście poprzednich wersji, tak równie dobrze można nie mówić niczego. Bardzo możliwe, że ktoś zgłosił się do inwestorów z propozycją ekranizacji światowego fenomenu, a ci w obliczu prawdopodobieństwa zysku wyłożyli odpowiednią sumę na realizację projektu, z którym twórcy sobie nie poradzili. Wiele można sztuce wybaczyć, ale ten film to sztuka blamażu. Dzieło, które absolutnie nie jest tym czym próbuje być. Najprawdopodobniej chciano jedynie luźno nawiązać do ogólnego założenia oryginału, jednak fabuła oryginalnego Death Note'a jest tak konstruktywnie złożona, że twórcy nie dali rady się od niej oderwać i sami wpaść na nowe rozwiązania, a jedynie oszpecili te, na których się opierali. Danie twórcom możliwości zrobienia filmu opartego na tym koncepcie okazało się wsadzeniem za kierownicę luksusowego i drogiego sportowego samochodu dziecka, które ledwo potrafi przekręcić kluczyk w stacyjce, a kiedy już rusza to na zaciągniętym ręcznym hamulcu, ostatecznie w kłębach dymu dokonując samozapłonu.
Zasada numer jeden: Człowiek, którego nazwisko zostanie tu zapisane - umrze.
Zasada numer dwa: Zapis będzie skuteczny, jeśli piszący wyobrazi sobie twarz posiadacza nazwiska.
Zasada numer trzy: Bazowanie na mandze bez próby wiernej adaptacji zakończy się fiaskiem.
O powstającej amerykańskiej wersji Notatnika Śmierci można było słyszeć od dawna i każda z kolei pojawiająca się informacja na temat owej produkcji wywoływała emocje, cóż, najczęściej ambiwalentne. Pierwszą dużą kontrowersją okazała się już oficjalna informacja o obsadzie, z której jasno wynikało, że aktorzy, łagodnie rzecz ujmując, nie reprezentują cech, które charakteryzowały postaci znane z oryginału.
Jako wspomniany oryginał, na potrzeby recenzji w sposób tożsamy potraktujemy mangę jak i anime, któremu Death Note zawdzięcza zdecydowaną większość swojej popularności, gdyż właśnie kluczowym punktem wyjścia zdaje się znajomość lub nieznajomość starszych wersji. Jako zaznajomieni z tematem od samego początku będziemy porównywać, jako widzowie ze świeżym podejściem będziemy spokojnie chłonąć, ale wraz z zakończeniem seansu w obu przypadkach werdykt będzie ten sam: film nie jest dobry.
Opowiada historię Lighta Turnera, intelektualnie uzdolnionego, choć społecznie wycofanego ucznia liceum, który przypadkiem, czy też nie - staje się posiadaczem notatnika śmierci, prastarego zeszytu, zapewniającego śmierć każdemu, kogo nazwisko znajdzie się na jego kartach. Z czasem, po odkryciu niezwykłych możliwości, które zapewnia posiadanie notatnika, licealista postanawia wymierzać sprawiedliwość przestępcom. Na jego drodze jednak staje tajemniczy L, genialny detektyw, próbujący schwytać samozwańczego boga.
Czyż opis nie brzmi podobnie do oryginału? Być może, jednakże na bardzo ogólnym rysie fabularnym kończą się podobieństwa. Ilość błędów, jakie popełnia ten film jest przytłaczająca, a największym z tych błędów jest kompletne wykastrowanie fabuły z tego, za co całe mnóstwo fanów pokochało oryginał - pojedynek genialnych umysłów.
Śladowe ilości inteligencji Lighta twórcy próbują nam zostawić już na samym początku filmu, kiedy rozwiązuje on za pieniądze zadania dla innych uczniów, w dalszej części filmu jest on zwykłym nastolatkiem, a znana z mangi ,,zabawa w kotka i myszkę" pomiędzy nim, a detektywem jest tutaj tak uproszczona, że niemal niezauważalna.
Sama postać detektywa i jego wątek również pozostawia niesmak. Wiadomym jest, że w Stanach Zjednoczonych istnieje absurdalne prawo mówiące m.in. iż w każdym filmie musi zagrać przynajmniej jeden czarnoskóry aktor, a jeśli występuje tylko jeden, to nie może być to postać negatywna, ale zatrudnienie czarnoskórego aktora do roli L było decyzją co najmniej nietrafioną. Szczególnie dla ludzi, którzy oryginał znają, gra aktorska Lakeitha Stanfielda wygląda jak (jakkolwiek to zabrzmi) małpowanie znanego nam wcześniej L, jak gdyby dziecko zafascynowane anime próbowało naśladować ruchy, których nie potrafi i udawać inteligencję, której nie ma.
Znacznie lepiej to wyszło samym Japończykom w ekranizacji live action Desu Nōto z 2006 roku. Choć i ten film spotkał się z falą krytyki ze strony fanów, pozostaje dziełem znacznie bardziej dla nich przychylnym, niż tegoroczny wybryk Netfliksa. Bezsprzecznie jednak w doborze aktorów nie można odmówić jednej trafionej decyzji, mianowicie kreacji Ryuka, któremu głosu, jak i mimiki użyczył Willem Defoe.
Tak jak wiele można powiedzieć o filmie w kontekście poprzednich wersji, tak równie dobrze można nie mówić niczego. Bardzo możliwe, że ktoś zgłosił się do inwestorów z propozycją ekranizacji światowego fenomenu, a ci w obliczu prawdopodobieństwa zysku wyłożyli odpowiednią sumę na realizację projektu, z którym twórcy sobie nie poradzili. Wiele można sztuce wybaczyć, ale ten film to sztuka blamażu. Dzieło, które absolutnie nie jest tym czym próbuje być. Najprawdopodobniej chciano jedynie luźno nawiązać do ogólnego założenia oryginału, jednak fabuła oryginalnego Death Note'a jest tak konstruktywnie złożona, że twórcy nie dali rady się od niej oderwać i sami wpaść na nowe rozwiązania, a jedynie oszpecili te, na których się opierali. Danie twórcom możliwości zrobienia filmu opartego na tym koncepcie okazało się wsadzeniem za kierownicę luksusowego i drogiego sportowego samochodu dziecka, które ledwo potrafi przekręcić kluczyk w stacyjce, a kiedy już rusza to na zaciągniętym ręcznym hamulcu, ostatecznie w kłębach dymu dokonując samozapłonu.