Niemalże dwa lata twórcy kazali czekać fanom opowieści o Lelouchu na kontynuacje jego przygód z przebojowej serii wydanej w 2006 roku. Oczekiwania były więc naprawdę ogromne zwłaszcza, że sezon pierwszy został wówczas zakończony w najbardziej kulminacyjnym momencie i pozostawił widownię z ogromnie rozbudzonym apetytem. Całe szczęści twórcy z Sunrise to mistrzowie w budowaniu napięcia, a najlepsze – okazało się - faktycznie pozostawili na koniec. Tuż po premierze, sezon drugi zebrał niesamowicie wysokie noty oraz uznanie wśród najbardziej zagorzałych miłośników serii, mimo iż nawet - jak to w przypadku sequeli bywa - nie obyło się bez kapryśnych porównań z fenomenalną poprzedniczką.
Gdybym dzisiaj, po ośmiu latach od premiery i powtórnym obejrzeniu odcinka finałowego, miał ocenić ,,er dwójkę'', to zapewne podzieliłbym entuzjazm dawnych recenzji – bo muszę przyznać, że ponowne obejrzenie ostatniej części przygód w strefie jedenastej, było tak samo zajmujące jak za pierwszym razem i nie straciło nic ze swojego uroku.
Od zera do bohatera – ciąg dalszy
Fabularnie jest to kontynuacja tego co działo się jedynce z tym, że zgrabnie wpleciono do tego kilka nowych, równie zjawiskowych i zaskakujących wątków pobocznych. Zatem dalej możemy śledzić poczynania Zero w jego drastycznej i bezkompromisowej wojnie z Ojcem-Imperatorem, podziwiając przy tym kunszt scenarzysty (Ichirô Ohkôchi), któremu to dodatkowo udało się zaskoczyć odbiorcę świeżym (choć ryzykownym) sposobem poprowadzenia historii. Tym bardziej, że pomimo pędzącej tutaj na złamanie karku akcji, wszystko co dane jest nam oglądać ma sens i łączy się w spójną, logiczną całość zachowują do tego płynną i nieprzekombinowaną chronologię. I to właśnie teraz, przy dublowaniu serialu mogąc przyglądać się całokształtowi z większym dystansem i skupieniem na dopowiadaniu niedopowiedzianego – muszę oddać honory twórcom i pogratulować talentu wraz z ogromem pracy jaki zapewne włożyli w to, aby nawet oglądając bajkę po raz wtóry, można było odkryć i wydedukować coś zupełnie nowego. Niestety jednak, w pewien sposób to co stanowi o sile i wzbudza podziw jest jednocześnie największą wadą produkcji. Narzucone tempo wraz z ogromem zawartej treści, naprawdę mogą w pewnym momencie wybić z rytmu, a już zwłaszcza wtedy gdy ktoś nie ,,połyka'' serii na raz, tylko delektuje się nią przez dłuższy kawałek czasu. Mnie osobiście to nie przeszkadzało, ale wielu ludziom taki zabieg może się zwyczajnie nie podobać i sprawić, że jej odbiór nie będzie taki przyjemny. Policzyć to jako wadę, czy zaletę – tutaj będzie to kwestia indywidualna.
Lelouche wraca, aby zniszczyć świat i odbudować go na nowo.
Oscara za najlepszą rolę otrzymują...
Najjaśniejszym punktem r1 były silne i wiarygodne postacie, o których to się rozpisałem w poprzednim artykule*. Nie inaczej jest teraz. Rzekłbym nawet, że nowo wprowadzeni bohaterowie zawieszają poprzeczkę jeszcze wyżej niż starzy znajomi, choć i tych nie potraktowano po macoszemu. Wręcz przeciwnie. Wielu z nich dostało dodatkowy czas użytkowy w odcinkach co nadało im jeszcze większej głębi i pozwoliło bardziej wczuć się w ich historie. Co do debiutantów, absolutnie wartym wspomnienia jest Rolo - młodszy brat Lamperouga. To postać wzbudzającą tak skrajnie różne emocje, że poza dosłownie kilkoma głównymi bohaterami/bohaterkami innych anime do dzisiaj nie widziałem tak mocno kontrastującej persony zbudowanej na pierwotnych uczuciach. Jak na rolę drugoplanową z dość prostym tłem fabularnym (ale złożonym portretem psychologicznym) jest to naprawdę fenomenalny wynik i aż żal, że nie poświęcono takiej osobowości jeszcze większej uwagi.
Przechodząc do najważniejszych aktorów tego spektaklu czyli Suzaku i Leloucha. Pierwszy z nich nabrał stanowczości i w pewien sposób wydoroślał. Jest posępniejszy mroczniejszy i już pod żadnym pozorem nie można powiedzieć - naiwny. Mogłoby się wydawać, że po tym jak los go nie oszczędzał w poprzednim sezonie, będzie on idealnym kandydatem na ckliwego męczennika. Ale zamiast takiego banału, otrzymaliśmy w pełni odpowiedzialnego i świadomego swoich dążeń człowieka, który zamiast ostentacyjnego użalania się nad sobą, prze dalej przed siebie, stając w obronie własnych ideałów. Gdyby nie to, że Suzaku ma na rękach krew innych ludzi porównałbym go do... Batmana.
Drugi z nich, a więc Lulu (Zero) nie wymaga chyba żadnego komentarza. Nie poprawiono w jego kwestii niczego bo i w zasadzie nie było nic, co można by poprawić czy dodać. Cały czas mamy do czynienia z (anty)bohaterem i w dalszym ciągu go nienawidzimy, współczujemy czy w końcu kibicujemy. Nie oznacza to jednak, że niczym nas nie zaskoczy. Jego ewolucja polega na uświadomieniu sobie tego iż kłamie, a by było ciekawiej - okłamuje sam siebie. Brzmi to teraz troszkę niezrozumiale, ale jeśli nie oglądaliście Kodu Geass lub nic nie pamiętacie to po obejrzeniu wszystko stanie się jasne. A naprawdę warto to zrobić, bo upływie tylu lat dalej mało jest animowanych blockbusterów, które umieszczają tak dobitne i zrozumiałe puenty na temat ludzkiej natury.
Rolo - dramatycznością ustępuje tylko wątkowi z Shirley w sezonie pierwszym.
Lasery w rytmie orkiestry
Oprawa graficzna nie zmieniły się praktycznie wcale. Jest bardzo ładnie i szczegółowo na zbliżeniach, a tła są dalej namalowane w prowincjonalnym, rozmydlonym naturalizmie bez żadnego silenia się na przepych. Co się rzuca w oczy to dbałość o prezencję postaci i jeszcze większa różnorodność w kwestii ubioru. Odniosłem również wrażenie, że nasycenie kolorów jest jakby ciut bogatsze niż w poprzedniczce. Tym nie mniej, obraz po tak długim czasie broni się dzielnie i wcale się nie zestarzał. Wszelki arsenał bojowy puszczony w ruch wciąż cieszy oko i jest płynnie animowany. Fani spragnieni czystej akcji okraszonej większą dawką kosmicznych bajerów, również będą czuć się usatysfakcjonowani. Mechy i technologia w ogóle, nabrały tutaj większego znaczenia (ukazano ciężar prowadzenia działań nuklearnych), choć na całe szczęście – super maszyny i wybuchy nie próbują usilnie wepchnąć się na pierwszy plan.
Co do muzyki. Została ona wzbogacona o kilka anielsko wręcz brzmiących chórków jak i skromniejszych, wpadających w ucho nastrojowych melodii. Swoją drogą kawałki nagrane jeszcze na potrzeby jedynki, z powodzeniem wystarczyłyby na obsadzenie i ze dwóch kolejnych sezonów. Jednak pan Kōtarō Nakagawa, jako artysta bardzo płodny, udowodnił, że duża ilość w jego wykonaniu, oznacza również wysoką jakość. Duży plus za udane urozmaicenie.
Świetny jest także w drugim sezonie ending stanowiący niejako zbiór ukrytych metafor. Na przykład. Rysowane i mocno fantazyjne plansze przewijające się w jego trakcie, bardzo kreatywnie pokazują przemianę dwójki głównych bohaterów wspomnianych kilka akapitów wyżej. Jedna z nich przedstawia przebranego w czarny strój Kururugiego oraz siedzącego tuż obok, odzianego w biel Leloucha. W bardzo subtelny sposób, zabieg ten zwraca nam uwagę na to, że nawet najbardziej szlachetna osoba może mieć czarne serce, a znienawidzony i pozornie przeżarty złem człowiek - mieć w sobie dobro. Do tego jeszcze ta krwistoczerwona płachta i anielskie skrzydła za nimi... Jednym słowem - można dać upust swojej zdolności interpretacji (przy okazji słuchając nieźle wpasowanej piosenki końcowej).
Lancelot w akcji.
Osiem lat minęło jak jeden dzień
Pisząc ten i poprzedni artykuł, starałem się nie wrzucać do tekstu jakichś większych spoilerów, acz zapewne mimo mych (nie)zręcznych starań, zostało tutaj przemycone sporo treści oraz dedukcyjnych poszlak. Moim celem było poniekąd zachęcenie do obejrzenia tych, którzy do tej pory się z Code Geass nie zapoznali lub jakimś cudem o nim nie słyszeli. Mam nadzieję, że mi się to udało.
Natomiast co takiego można o serii powiedzieć w odniesieniu do czasu jaki upłynął od momentu jej zaistnienia? Ano to, że dalej ma w sobie moc, oryginalność, daje niezłego kopa, a płynące z niej wartości są – niczym w baśniach – ponadczasowe. Dowodem na to są zresztą ciągle aktywne dyskusje na wielu forach, fanpageach, czy też blogach. Skoro ludzie tak żarliwe o niej mówią i do niej wracają po czasie w jakim większość innych animacji zaszczyca się tylko zamglonym wspomnieniem, to wniosek nasuwa się sam i jest jednoznaczny: Code Geass: Lelouche of the Rebellion włada(ł) po prostu własnym Geass. No bo jak inaczej wytłumaczyć nieśmiertelność, tej jakże zasłużonej serii?
Dla serii czas był bardziej niż łaskawy.
* Artykuł traktujący o pierwszym sezonie http://on-anime.pl/czytelnia/604-Code-Geass-R1---Z-perspektywy-czasu