Tytuł: Sword Art Online II
Rodzaj: Seria TV (24 x 24 min.)
Gatunek: Sci-Fi, Romans, Przygoda, Akcja
Premiera: 2014
Wiek: 15+
Pierwszy sezon Sword Art Online, był anime z co najwyżej średniej półki, co nie oznacza, że było to widowisko złe. Ukazując akcję z perspektywy graczy wieloosobowych gier komputerowych, wykorzystujących do tego celu zaawansowaną technologię wirtualnej rzeczywistości, miało ono ambicję stać się ciekawym komentarzem społecznym, zachęcającym do przemyśleń na tematy, o jakich - mogłoby się nam wydawać - wiemy wszystko i nie widzimy w nich (pozornie) żadnego zagrożenia. Jednakże każdy, kto ma za sobą pierwsze przygody Kirito i spółki w wirtualnym świecie, zdaję sobie sprawę, że to, co chciano w nich poruszyć, wychodziło dość nieporadnie, by nie rzec – infantylnie. Mówiąc krótko – cały potencjał został ledwie ruszony. Na całe szczęście, już w wymiarze czysto rozrywkowym, animacja naprawdę dawała radę. Fabuła prezentowała w miarę przyzwoity poziom, śledzenie losów bohaterów okazało się nad wyraz angażujące (choć i na tym polu można było wymyślić coś bardziej spektakularnego), a wpleciony tutaj dość kontrowersyjny wątek miłosny/rodzinny, który to dla wielu osób wyrastał na jedną z największych atrakcji serialu - wyjątkowo znośny. Przyznaję, że w całym tym szaleństwie znalazła się metoda i pomimo kilku mniejszych lub większych niedociągnięć, seria faktycznie miała jakiś swój niepowtarzalny urok. Niestety jedną z jej najmocniej rzucających się w oczy i ciężkich do przemilczenia bolączek, okazał się dla niej problem z własną tożsamością. Była jednocześnie o wszystkim i o niczym. Ogromną, rozdmuchaną marketingowo chmurą, która zamiast przykryć konkurencję wielkim cieniem spuściła tylko nieproporcjonalnie mały do jej wielkości deszcz. Dlatego też, gdy ujawniono, że twórcy planują dokręcić drugi sezon (a w planach jest nawet i trzeci), miałem cichą nadzieję, że uda im się wycisnąć z tej nasiąkniętej potencjałem chmury konkretną ulewę i przygotować, coś naprawdę wyjątkowego. Oczywiście, świadom tego, że mamy w dalszym ciągu do czynienia z adaptacją Light Novel i zauważywszy, że autorzy wyraźnie przesuwają środek ciężkości w kierunku widowiskowości nie nastawiałem się już nawet na tak przeze mnie wypatrywane i zmuszające do głębszego zastanowienia morały czy inne duchowe przemyślenia – postanowiłem, że w kontynuacji zadowolę się nawet jakąś średniej klasy puentą. Co do dalszych oczekiwań, liczyłem, że wątek miłosny pomimo swej słodkiej naiwności, okaże się odrobinę bardziej dojrzalszy. Życzyłem sobie także, by znakomity poziom akcji z poprzedniej sezonu został dodatkowo podkręcony i okraszony inteligentniejszą oraz bardziej wielowątkową fabułą (wszak jego końcówka pozostawiała otwartą furtkę na wiele ciekawych możliwości poprowadzenia ciągu dalszego). Naprawdę, dałem SAO szansę. I to co dostałem w drugim sezonie, to są przepraszam ale jakieś – jaja.
Fabularna kpina z widza i jego inteligencji. Tyle o fabule. Scenariusz? No ten to się trzyma na słowo harcerza i rozpruwa w miarę każdego kolejnego odcinka. Czemu jestem taki cięty? Już wyjaśniam. Rok po wybudzeniu (zakończeniu rozgrywki w SAO) Kirito dostaję propozycję od pewnego poważnego pana w garniturze ,,którego to imię zapomniałem zaraz po tym jak się przedstawił'', aby przeprowadzić śledztwo w nowej, korzystającej z technologii Full Dive grze – Gun Gale Online. Krąży bowiem pewna plotka, według której jakiś tajemniczy gracz przedstawiający się jako Death Gun, znalazł sposób na to, by będąc w grze, zabijać innych graczy – i to dosłownie. Kiedy strzela ze swojego tajemniczego pistoletu w wirtualnego avatara, ginie jego użytkownik w prawdziwym świecie. Dlaczego wspomniany rzecznik ds. cyberprzestępczości zgłosił się z tym problemem akurat do siedemnastoletniego Kazuto – nie mam pojęcia. Widocznie jest on niezastąpiony. A tłumaczenie niemożności skontaktowania się z administracją zarządzającą serwerami z grą i ogólna niemoc japońskiej jednostki zajmującej się takimi sprawami, zakrawa na śmieszność. Cała reszta tego wątku, to dziurawa jak sito oraz oparta na wymyślanych na poczekaniu dopowiedzeniach - strata czasu. W całym tym bezsensownym, skleconym na kolanie, mającym jakieś piętnaście odcinków festiwalu absurdów, nie ma absolutnie nic, co przyciągałoby do ekranu. Spodziewacie się mocnego finału albo wiarygodnych wyjaśnień? Zapomnijcie. Więcej charakteru i angażującej głębi można znaleźć, bo ja wiem, w fillerach do To Aru Kagaku No railgun S. Najgorsze jest i tak znów to, że w tym wszystkim, był po raz kolejny fantastyczny potencjał na naprawdę oryginalną i wciągającą intrygę. Excaliber w ekwipunku się otwiera na samą myśl o jeszcze jednej niewykorzystanej przez autorów okazji do stworzenia czegoś naprawdę dobrego... A gdy uświadomimy sobie jeszcze to, że reżyserem jest Tomohiko Itō (znany między innym z udziału przy tworzeniu znakomitego Death Note'a) - cóż, można się tylko złapać za głowę z niedowierzania.
Całe szczęście( a może i nie?), iż drugi sezon składa się nie tylko z historii o pościgu Kirita za domniemanym mordercą. Całość jest tak naprawdę podzielona na trzy opowieści: przedstawioną powyżej kaszankę i dwa dość krótki rozdziały traktujące o czymś zupełnie innym.
Akcja drugiej części serialu dzieję się w znanym skądinąd wirtualnym świecie gry Alfheim Online. Tutaj, nacisk został położony na czystą akcję i widowiskowość oraz sporą dawkę odniesień czy mrugnięć okiem do graczy gier mmorpg. Wszystko kręci się wokół potężnego miecza, który to zdobyć zapragnął główny protagonista serii. Zbiera on więc w wirtualnym środowisku swoich najbliższych znajomych i wyruszają trzepać jakiego super trudnego ,,dążona'' , by na samym końcu tego paro-odcinkowego epizodu (niesamowicie przegadanego swoją drogą) zmierzyć się z wielkim bossem. Wydaję mi się, że gdyby cały sezon składał się z tego typu króciutkich przygód to wyszłoby to serii na zdrowie. Pod warunkiem, że trzymałyby one co najmniej poziom tego co widzieliśmy w pierwszym Sword Arci'e. Okazuję się bowiem, iż przy tworzeniu interesujących, prostych wypełniaczy studio A-1 Pictures także sobie nie radzi. Podczas seansu, dość często wędrowałem myślami w swoją wyobraźnie i zastanawiałem się na przykład nad tym, co zrobić sobie tego wieczoru na kolację. Tak bardzo byłem przejęty wydarzeniami.
Trzeci wątek o tajemniczej nazwie ,,Epsiode: Mother's Rosario'' (trwający od rozpoczęcia do ostatniego odcinka sezonu) to w zasadzie błąd w matrixie. Jakże zaskakujące jest to, że na tle dwóch poprzednich ten jest wyjątkowo przejmujący i faktycznie mądrze nakręcony. Żeby jednak nie było niedomówień – nawet i tutaj zdarzają się rysy, a sam skrypt mógłby trwać o jakieś półtora odcinka krócej. Nie zmienia to ostatecznie faktu, że to jedna z naprawdę nielicznych, udanych składowych całego projektu. Twórcy poruszają w tym przypadku bardzo poważny i delikatny temat. I wychodzą z niego obronną ręką. Nie zdradzę wam o czym on jest, sami zobaczycie, jeśli zdecydujecie przebić się przez rozciągający się na trzy czwarte czasu całego anime – bezsmakowy zakalec. To warte zobaczenia okruchy życia połączone ze nieźle wyważonym dramatem.
Niesprawiedliwym byłoby z mojej strony, gdybym nie wspomniał jeszcze o losach Sinon. Wątpię bowiem, czy poza oprawą (co zostawię na koniec) uda mi się znaleźć jeszcze jakiekolwiek plusy w tej lichej produkcji. Sama Sinon, jest jakby to najprościej ująć – obok Kirito - drugą główną postacią w głównej linii fabularnej SAO II. Jej motywacja, cel, a także charakter to zdecydowanie jedne z jaśniejszych punktów tej bajki. Szkoda w sumie, że to nie ona robi za tą ,,najgłówniejszą'' postać. Poświęcone jej odcinki niosą nawet fajny przekaz i nie straszą (aż tak) tandetą.
Wydaję wam się, że narzekam? Nie, ja z całej siły staram się napisać tą recenzji z podejściem pełnym pragmatyzmu. Pozwólcie zatem, przedstawię wam teraz aspekty anime, które naprawdę mnie zdenerwowały.
Po pierwsze – dialogi. Powiedzieć, że są słabe to tak jakby powiedzieć, że po przebiegnięciu maratonu lekko się zmęczyliście. To czym raczą nas ich autorzy, to jakaś żenada. Przesłodzone tak, że aż bolą zęby. Ugrzecznione i zachowawcze w taki sposób, że można by je puszczać o dziesiątej rano na dowolnym kanale dla dzieci. Do tego te piskliwe i mięciutkie głosiki każdego z bohaterów, które są tak ciepłe i życzliwe, że gdyby w castingu do podkładania głosów wklejono kilka szorstkich tekstów Tomasza Karolaka z serialu ,,rodzinka.pl'', to z miejsca mogłyby one tu imitować wypowiedzi samego diabła. I ta dobijająca, powtarzająca się niemal w każdym odcinku, zmanierowana kwestia – Jaki to jesteś silny Kirto / Sinon / Leafa / Asuna (wstaw dowolną postać przewijającą się w trakcie seansu). No jasny gwint. Nie czepiałbym się tego tak bardzo, gdyby nie ten usilnie pozujący na poważne przesłania scenki kontrastowe w stylu : wielka jak dynia dziura postrzałowa w brzuchu lub odpadające od tułowia nogi. A nawet dość brutalna próba molestowania, jeśli nie gwałtu.
Ważną sprawą w tego typu anime, jest mocno nakreślony, wyróżniający się czymś szczególnym - antybohater. Przeciwwaga dla głównej postaci robiącej za tego dobrego. Tutaj, takim delikwentem jest wspomniany na samym początku Death Gun. Przejdę od razu do sedna. W momencie, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, pomyślałem sobie - to jakiś podrzędny cieć. Ni to straszny ni to upiorny. Głos jak przez domofon. Słowo daję, bardziej złowieszczy wygląd miałby czekoladopodobny króliczek z odgryzioną głową postawiony na segmencie w typowym, polskim domu z okazji świąt wielkanocnych.
Następnym, co godzi w zmysły, to (oprócz idiotycznych wyjaśnień na temat spraw wszelakich – o czym już wspomniałem, prawda?) miernie zaprezentowana społeczność w samej rzeczywistości gry GOG (Gun Gale Online). Niemalże każdy gracz z wyjątkiem może dwóch osób, którym to dano szansę dostać manto od protagonistów i przedstawić przy tym
jako jednostki o pewnej dozie charyzmy – to totalne imbecyle, śmieszki, matołki, worki treningowe czy inne tego typu wyrazy bliskoznaczne. Idealnym określeniem byłoby słowo – statyści. Wiem, że to tylko gra komputerowa (nieważne jak bardzo realna, ale ciągle gra) i nie ma sensu czepiać się w takiej sytuacji braku powagi czy pewnych wzorców zachowań u ludzi w nią grających. Sęk w tym, że ma się wrażenie straszliwej hermetyczności wśród całej jej społeczności. Takie samo wrażenie można odnieść w stosunku do wirtualnych instancji i miast. Świat GoG'a w porównaniu do zamku Aincrad czy uniwersum Alfheim jawi się tutaj jako szarobura, sklejona na szybkiego makieta bez charakteru. Klimat i uczucie występowania w świecie rodem z przełomu steam/cyber punku, które to jest bliskie memu sercu z początku mnie uwiodło. Tylko dlaczego nie wypełniono tego miejsca jakąś wiarygodną i choć odrobinę bardziej ,,charakterną'' treścią?
Najgorzej w całej serii i tak od początku wypadał jej główny bohater, a więc Kazuto Kirigaya. W ,,jedynce'' jeszcze ,,dawał radę''. Jego styl bycia pasował do konwencji o grach komputerowych. Myślałem, że po traumatycznych przeżyciach w SAO, twórcy należycie rozwiną jego charakter, pokażą w kontynuacji jego wewnętrzną przemianę czy coś w ten deseń. Gdzie tam. Trzy łzawe monologi o niczym – plus jeden moment sztywno odegranej na odczepnego histerii. Czy to w skórze swojego wirtualnego avatara czy to w prawdziwym świecie, Kazuto jest tak płaski, że pozazdrościć mu mogą nawet ściany. Każda kwestia jaką wypowiada jest tak boleśnie sucha, że lada moment bohater może wpaść w samozapłon. Sytuacji nie ratują nawet postacie drugoplanowe (poza wspomnianą Sinon). W ogóle mam nie odparte wrażenie, że cały drugi sezon stworzono po najmniejszej linii oporu, tak aby tylko coś się działo. Pewnie fani łykną wszystko co im puścimy – pomyśleli twórcy... Jasne. Zwłaszcza miecz świetlny i przerobienie Kirita na dziewczynę (to nie spoiler, to smutna rzeczywistość).
Przejdźmy zatem do łyżki miodu w tej beczce dziegciu - animacji i epickiej ścieżki dźwiękowej.
Te pierwsze po prostu pieszczą oko i wzbudzają zachwyt, a każdy najmniejszy szczegół ubioru, broni, twarzy czy czegokolwiek innego na co spojrzymy, to robota iście mistrzowska. Wspaniałe kolory (zwłaszcza odcienie brązu i zieleni), fantastycznie wykonane efekty głębi ostrości, poprzez projekty lokacji, potworów, miast lub każdej innej scenerii – dosłownie zwalają z nóg. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z obrazem w rozdzielczości co najmniej full hd.
Ścieżka dźwiękowa też jest świetna – o ile lubicie wzniosłe, symfoniczne kawałki poprzeplatane z chórkami. Moim zdaniem budują one w serii naprawdę niesamowity nastrój. Niezależnie od tego czy bohaterowie przebywają akurat w jakiejś wirtualnej karczmie, maszerują jakimś smętnym labiryntem lub może akurat rozmawiają pośrodku zrujnowanego miasta w samym centrum post apokaliptycznych pustkowi – muzyka potrafi się doskonale dopasować i płynnie zmienić. Szczególnie wpadły mi w ucho, uruchamiające się podczas sytuacji narastającego napięcia jak i podczas rozkręcania akcji smyczkowo-ambientowe ,,plumkania'' oraz kilka skromnych, ale jakże klimatycznych wokaliz.
Podsumowując. Sword Art Online 2 jest zrobionym na szybko gniotem, mającym za zadanie położenia podwalin pod sezon następny. Najbardziej szkoda mi potencjału płynącego z nieźle zapoczątkowanej historii części pierwszej, która utonęła pod piórami wyjątkowo leniwych scenarzystów i ,,character designerów'', a także zmarnowanej pracy naprawdę zdolnych grafików i kompozytorów. Skłamałbym, gdybym napisał, że nie było chwili, gdy bawiłem się całkiem dobrze podczas oglądania tych dwudziestu kilku odcinków. Reżyseria walk, wsłuchiwanie się w dźwięk wystrzału potężnej snajperki Hecate 2 jak i kilka ostatnich odcinków, mogą naprawdę wywołać żywsze bicie serca i sprawić, że na moment zapomnimy o ułomności całokształtu. Tym nie mniej, jest to produkcja, którą mogą z czystym sumieniem zarekomendować tylko największym fanom SAO albo osobom lubiącym oglądać lejące się z ekranu ,,ciepłe kluchy''. Jeśli miałbym celować ( i to tak ostrożnie) w docelowy wiek odbiorców – myślę, że młodzież do lat piętnastu, mogłaby poczuć się seansem usatysfakcjonowana. Reszcie odradzam. Strata czasu.
Rodzaj: Seria TV (24 x 24 min.)
Gatunek: Sci-Fi, Romans, Przygoda, Akcja
Premiera: 2014
Wiek: 15+
Pierwszy sezon Sword Art Online, był anime z co najwyżej średniej półki, co nie oznacza, że było to widowisko złe. Ukazując akcję z perspektywy graczy wieloosobowych gier komputerowych, wykorzystujących do tego celu zaawansowaną technologię wirtualnej rzeczywistości, miało ono ambicję stać się ciekawym komentarzem społecznym, zachęcającym do przemyśleń na tematy, o jakich - mogłoby się nam wydawać - wiemy wszystko i nie widzimy w nich (pozornie) żadnego zagrożenia. Jednakże każdy, kto ma za sobą pierwsze przygody Kirito i spółki w wirtualnym świecie, zdaję sobie sprawę, że to, co chciano w nich poruszyć, wychodziło dość nieporadnie, by nie rzec – infantylnie. Mówiąc krótko – cały potencjał został ledwie ruszony. Na całe szczęście, już w wymiarze czysto rozrywkowym, animacja naprawdę dawała radę. Fabuła prezentowała w miarę przyzwoity poziom, śledzenie losów bohaterów okazało się nad wyraz angażujące (choć i na tym polu można było wymyślić coś bardziej spektakularnego), a wpleciony tutaj dość kontrowersyjny wątek miłosny/rodzinny, który to dla wielu osób wyrastał na jedną z największych atrakcji serialu - wyjątkowo znośny. Przyznaję, że w całym tym szaleństwie znalazła się metoda i pomimo kilku mniejszych lub większych niedociągnięć, seria faktycznie miała jakiś swój niepowtarzalny urok. Niestety jedną z jej najmocniej rzucających się w oczy i ciężkich do przemilczenia bolączek, okazał się dla niej problem z własną tożsamością. Była jednocześnie o wszystkim i o niczym. Ogromną, rozdmuchaną marketingowo chmurą, która zamiast przykryć konkurencję wielkim cieniem spuściła tylko nieproporcjonalnie mały do jej wielkości deszcz. Dlatego też, gdy ujawniono, że twórcy planują dokręcić drugi sezon (a w planach jest nawet i trzeci), miałem cichą nadzieję, że uda im się wycisnąć z tej nasiąkniętej potencjałem chmury konkretną ulewę i przygotować, coś naprawdę wyjątkowego. Oczywiście, świadom tego, że mamy w dalszym ciągu do czynienia z adaptacją Light Novel i zauważywszy, że autorzy wyraźnie przesuwają środek ciężkości w kierunku widowiskowości nie nastawiałem się już nawet na tak przeze mnie wypatrywane i zmuszające do głębszego zastanowienia morały czy inne duchowe przemyślenia – postanowiłem, że w kontynuacji zadowolę się nawet jakąś średniej klasy puentą. Co do dalszych oczekiwań, liczyłem, że wątek miłosny pomimo swej słodkiej naiwności, okaże się odrobinę bardziej dojrzalszy. Życzyłem sobie także, by znakomity poziom akcji z poprzedniej sezonu został dodatkowo podkręcony i okraszony inteligentniejszą oraz bardziej wielowątkową fabułą (wszak jego końcówka pozostawiała otwartą furtkę na wiele ciekawych możliwości poprowadzenia ciągu dalszego). Naprawdę, dałem SAO szansę. I to co dostałem w drugim sezonie, to są przepraszam ale jakieś – jaja.
Jest Tragicznie – a to już piąty odcinek.
Podczas oglądania tej sceny (zawiązanie akcji) miałem taką samą minę jak Kazuto - miernej jakości wstęp fabularny mnie przytłoczył.
Fabularna kpina z widza i jego inteligencji. Tyle o fabule. Scenariusz? No ten to się trzyma na słowo harcerza i rozpruwa w miarę każdego kolejnego odcinka. Czemu jestem taki cięty? Już wyjaśniam. Rok po wybudzeniu (zakończeniu rozgrywki w SAO) Kirito dostaję propozycję od pewnego poważnego pana w garniturze ,,którego to imię zapomniałem zaraz po tym jak się przedstawił'', aby przeprowadzić śledztwo w nowej, korzystającej z technologii Full Dive grze – Gun Gale Online. Krąży bowiem pewna plotka, według której jakiś tajemniczy gracz przedstawiający się jako Death Gun, znalazł sposób na to, by będąc w grze, zabijać innych graczy – i to dosłownie. Kiedy strzela ze swojego tajemniczego pistoletu w wirtualnego avatara, ginie jego użytkownik w prawdziwym świecie. Dlaczego wspomniany rzecznik ds. cyberprzestępczości zgłosił się z tym problemem akurat do siedemnastoletniego Kazuto – nie mam pojęcia. Widocznie jest on niezastąpiony. A tłumaczenie niemożności skontaktowania się z administracją zarządzającą serwerami z grą i ogólna niemoc japońskiej jednostki zajmującej się takimi sprawami, zakrawa na śmieszność. Cała reszta tego wątku, to dziurawa jak sito oraz oparta na wymyślanych na poczekaniu dopowiedzeniach - strata czasu. W całym tym bezsensownym, skleconym na kolanie, mającym jakieś piętnaście odcinków festiwalu absurdów, nie ma absolutnie nic, co przyciągałoby do ekranu. Spodziewacie się mocnego finału albo wiarygodnych wyjaśnień? Zapomnijcie. Więcej charakteru i angażującej głębi można znaleźć, bo ja wiem, w fillerach do To Aru Kagaku No railgun S. Najgorsze jest i tak znów to, że w tym wszystkim, był po raz kolejny fantastyczny potencjał na naprawdę oryginalną i wciągającą intrygę. Excaliber w ekwipunku się otwiera na samą myśl o jeszcze jednej niewykorzystanej przez autorów okazji do stworzenia czegoś naprawdę dobrego... A gdy uświadomimy sobie jeszcze to, że reżyserem jest Tomohiko Itō (znany między innym z udziału przy tworzeniu znakomitego Death Note'a) - cóż, można się tylko złapać za głowę z niedowierzania.
Całe szczęście( a może i nie?), iż drugi sezon składa się nie tylko z historii o pościgu Kirita za domniemanym mordercą. Całość jest tak naprawdę podzielona na trzy opowieści: przedstawioną powyżej kaszankę i dwa dość krótki rozdziały traktujące o czymś zupełnie innym.
Odcinek - gdzieś w okolicach końca. Odnotowano parę fajnych momentów.
W tym sezonie mamy jeszcze więcej utopijnie idealnego, przesłodzonego i zajmującego cenny czas antenowy wątku romantycznego... ekhm, to znaczy, kto co lubi.
Akcja drugiej części serialu dzieję się w znanym skądinąd wirtualnym świecie gry Alfheim Online. Tutaj, nacisk został położony na czystą akcję i widowiskowość oraz sporą dawkę odniesień czy mrugnięć okiem do graczy gier mmorpg. Wszystko kręci się wokół potężnego miecza, który to zdobyć zapragnął główny protagonista serii. Zbiera on więc w wirtualnym środowisku swoich najbliższych znajomych i wyruszają trzepać jakiego super trudnego ,,dążona'' , by na samym końcu tego paro-odcinkowego epizodu (niesamowicie przegadanego swoją drogą) zmierzyć się z wielkim bossem. Wydaję mi się, że gdyby cały sezon składał się z tego typu króciutkich przygód to wyszłoby to serii na zdrowie. Pod warunkiem, że trzymałyby one co najmniej poziom tego co widzieliśmy w pierwszym Sword Arci'e. Okazuję się bowiem, iż przy tworzeniu interesujących, prostych wypełniaczy studio A-1 Pictures także sobie nie radzi. Podczas seansu, dość często wędrowałem myślami w swoją wyobraźnie i zastanawiałem się na przykład nad tym, co zrobić sobie tego wieczoru na kolację. Tak bardzo byłem przejęty wydarzeniami.
Zielonooka Sinon stara się ratować honor serialu. Niestety walka jest bardzo nierówna, bo na jeden ciekawy wątek przypada worek beznadziejnych pomysłów.
Trzeci wątek o tajemniczej nazwie ,,Epsiode: Mother's Rosario'' (trwający od rozpoczęcia do ostatniego odcinka sezonu) to w zasadzie błąd w matrixie. Jakże zaskakujące jest to, że na tle dwóch poprzednich ten jest wyjątkowo przejmujący i faktycznie mądrze nakręcony. Żeby jednak nie było niedomówień – nawet i tutaj zdarzają się rysy, a sam skrypt mógłby trwać o jakieś półtora odcinka krócej. Nie zmienia to ostatecznie faktu, że to jedna z naprawdę nielicznych, udanych składowych całego projektu. Twórcy poruszają w tym przypadku bardzo poważny i delikatny temat. I wychodzą z niego obronną ręką. Nie zdradzę wam o czym on jest, sami zobaczycie, jeśli zdecydujecie przebić się przez rozciągający się na trzy czwarte czasu całego anime – bezsmakowy zakalec. To warte zobaczenia okruchy życia połączone ze nieźle wyważonym dramatem.
Niesprawiedliwym byłoby z mojej strony, gdybym nie wspomniał jeszcze o losach Sinon. Wątpię bowiem, czy poza oprawą (co zostawię na koniec) uda mi się znaleźć jeszcze jakiekolwiek plusy w tej lichej produkcji. Sama Sinon, jest jakby to najprościej ująć – obok Kirito - drugą główną postacią w głównej linii fabularnej SAO II. Jej motywacja, cel, a także charakter to zdecydowanie jedne z jaśniejszych punktów tej bajki. Szkoda w sumie, że to nie ona robi za tą ,,najgłówniejszą'' postać. Poświęcone jej odcinki niosą nawet fajny przekaz i nie straszą (aż tak) tandetą.
Z pamiętnika dziesięciolatki.
Wydaję wam się, że narzekam? Nie, ja z całej siły staram się napisać tą recenzji z podejściem pełnym pragmatyzmu. Pozwólcie zatem, przedstawię wam teraz aspekty anime, które naprawdę mnie zdenerwowały.
Paradoks wyglądu głównego złego - w zależności od ujęcia wygląda albo głupio albo intrygująco.
Po pierwsze – dialogi. Powiedzieć, że są słabe to tak jakby powiedzieć, że po przebiegnięciu maratonu lekko się zmęczyliście. To czym raczą nas ich autorzy, to jakaś żenada. Przesłodzone tak, że aż bolą zęby. Ugrzecznione i zachowawcze w taki sposób, że można by je puszczać o dziesiątej rano na dowolnym kanale dla dzieci. Do tego te piskliwe i mięciutkie głosiki każdego z bohaterów, które są tak ciepłe i życzliwe, że gdyby w castingu do podkładania głosów wklejono kilka szorstkich tekstów Tomasza Karolaka z serialu ,,rodzinka.pl'', to z miejsca mogłyby one tu imitować wypowiedzi samego diabła. I ta dobijająca, powtarzająca się niemal w każdym odcinku, zmanierowana kwestia – Jaki to jesteś silny Kirto / Sinon / Leafa / Asuna (wstaw dowolną postać przewijającą się w trakcie seansu). No jasny gwint. Nie czepiałbym się tego tak bardzo, gdyby nie ten usilnie pozujący na poważne przesłania scenki kontrastowe w stylu : wielka jak dynia dziura postrzałowa w brzuchu lub odpadające od tułowia nogi. A nawet dość brutalna próba molestowania, jeśli nie gwałtu.
Ważną sprawą w tego typu anime, jest mocno nakreślony, wyróżniający się czymś szczególnym - antybohater. Przeciwwaga dla głównej postaci robiącej za tego dobrego. Tutaj, takim delikwentem jest wspomniany na samym początku Death Gun. Przejdę od razu do sedna. W momencie, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, pomyślałem sobie - to jakiś podrzędny cieć. Ni to straszny ni to upiorny. Głos jak przez domofon. Słowo daję, bardziej złowieszczy wygląd miałby czekoladopodobny króliczek z odgryzioną głową postawiony na segmencie w typowym, polskim domu z okazji świąt wielkanocnych.
Następnym, co godzi w zmysły, to (oprócz idiotycznych wyjaśnień na temat spraw wszelakich – o czym już wspomniałem, prawda?) miernie zaprezentowana społeczność w samej rzeczywistości gry GOG (Gun Gale Online). Niemalże każdy gracz z wyjątkiem może dwóch osób, którym to dano szansę dostać manto od protagonistów i przedstawić przy tym
jako jednostki o pewnej dozie charyzmy – to totalne imbecyle, śmieszki, matołki, worki treningowe czy inne tego typu wyrazy bliskoznaczne. Idealnym określeniem byłoby słowo – statyści. Wiem, że to tylko gra komputerowa (nieważne jak bardzo realna, ale ciągle gra) i nie ma sensu czepiać się w takiej sytuacji braku powagi czy pewnych wzorców zachowań u ludzi w nią grających. Sęk w tym, że ma się wrażenie straszliwej hermetyczności wśród całej jej społeczności. Takie samo wrażenie można odnieść w stosunku do wirtualnych instancji i miast. Świat GoG'a w porównaniu do zamku Aincrad czy uniwersum Alfheim jawi się tutaj jako szarobura, sklejona na szybkiego makieta bez charakteru. Klimat i uczucie występowania w świecie rodem z przełomu steam/cyber punku, które to jest bliskie memu sercu z początku mnie uwiodło. Tylko dlaczego nie wypełniono tego miejsca jakąś wiarygodną i choć odrobinę bardziej ,,charakterną'' treścią?
Niektóre sceny tak bardzo odbiegają od ogólnego wydźwięku anime (cała ta rodzinno-przyjacielska atmosfera, optymizm, ciepłe słowa), że czasem wręcz szokują swoją powagą oraz drastycznością.
Najgorzej w całej serii i tak od początku wypadał jej główny bohater, a więc Kazuto Kirigaya. W ,,jedynce'' jeszcze ,,dawał radę''. Jego styl bycia pasował do konwencji o grach komputerowych. Myślałem, że po traumatycznych przeżyciach w SAO, twórcy należycie rozwiną jego charakter, pokażą w kontynuacji jego wewnętrzną przemianę czy coś w ten deseń. Gdzie tam. Trzy łzawe monologi o niczym – plus jeden moment sztywno odegranej na odczepnego histerii. Czy to w skórze swojego wirtualnego avatara czy to w prawdziwym świecie, Kazuto jest tak płaski, że pozazdrościć mu mogą nawet ściany. Każda kwestia jaką wypowiada jest tak boleśnie sucha, że lada moment bohater może wpaść w samozapłon. Sytuacji nie ratują nawet postacie drugoplanowe (poza wspomnianą Sinon). W ogóle mam nie odparte wrażenie, że cały drugi sezon stworzono po najmniejszej linii oporu, tak aby tylko coś się działo. Pewnie fani łykną wszystko co im puścimy – pomyśleli twórcy... Jasne. Zwłaszcza miecz świetlny i przerobienie Kirita na dziewczynę (to nie spoiler, to smutna rzeczywistość).
+ 200 do oprawy
Szata graficzna budzi najwyższe uznanie.
Przejdźmy zatem do łyżki miodu w tej beczce dziegciu - animacji i epickiej ścieżki dźwiękowej.
Te pierwsze po prostu pieszczą oko i wzbudzają zachwyt, a każdy najmniejszy szczegół ubioru, broni, twarzy czy czegokolwiek innego na co spojrzymy, to robota iście mistrzowska. Wspaniałe kolory (zwłaszcza odcienie brązu i zieleni), fantastycznie wykonane efekty głębi ostrości, poprzez projekty lokacji, potworów, miast lub każdej innej scenerii – dosłownie zwalają z nóg. Zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z obrazem w rozdzielczości co najmniej full hd.
Ścieżka dźwiękowa też jest świetna – o ile lubicie wzniosłe, symfoniczne kawałki poprzeplatane z chórkami. Moim zdaniem budują one w serii naprawdę niesamowity nastrój. Niezależnie od tego czy bohaterowie przebywają akurat w jakiejś wirtualnej karczmie, maszerują jakimś smętnym labiryntem lub może akurat rozmawiają pośrodku zrujnowanego miasta w samym centrum post apokaliptycznych pustkowi – muzyka potrafi się doskonale dopasować i płynnie zmienić. Szczególnie wpadły mi w ucho, uruchamiające się podczas sytuacji narastającego napięcia jak i podczas rozkręcania akcji smyczkowo-ambientowe ,,plumkania'' oraz kilka skromnych, ale jakże klimatycznych wokaliz.
Sezon trzeci – nie czekam.
Dla tych, którym mało konwencji Fantasy, mam dobrą wiadomość - W SAOII prawie połowa akcji dzieje się w świecie Alfheim.
Podsumowując. Sword Art Online 2 jest zrobionym na szybko gniotem, mającym za zadanie położenia podwalin pod sezon następny. Najbardziej szkoda mi potencjału płynącego z nieźle zapoczątkowanej historii części pierwszej, która utonęła pod piórami wyjątkowo leniwych scenarzystów i ,,character designerów'', a także zmarnowanej pracy naprawdę zdolnych grafików i kompozytorów. Skłamałbym, gdybym napisał, że nie było chwili, gdy bawiłem się całkiem dobrze podczas oglądania tych dwudziestu kilku odcinków. Reżyseria walk, wsłuchiwanie się w dźwięk wystrzału potężnej snajperki Hecate 2 jak i kilka ostatnich odcinków, mogą naprawdę wywołać żywsze bicie serca i sprawić, że na moment zapomnimy o ułomności całokształtu. Tym nie mniej, jest to produkcja, którą mogą z czystym sumieniem zarekomendować tylko największym fanom SAO albo osobom lubiącym oglądać lejące się z ekranu ,,ciepłe kluchy''. Jeśli miałbym celować ( i to tak ostrożnie) w docelowy wiek odbiorców – myślę, że młodzież do lat piętnastu, mogłaby poczuć się seansem usatysfakcjonowana. Reszcie odradzam. Strata czasu.
Ankieta Twoja opinia.
Pytanie 1. Patrząc przez pryzmat dwóch dotychczas puszczonych sezonów, anime SAO określasz jako:
Świetne anime! głosy: 12 [41%]
Średniej klasy anime. głosy: 6 [21%]
Nie podoba mi się zupełnie. głosy: 1 [3%]
Pierwszy sezon był ok, drugi to dno. głosy: 10 [34%]